Grecja

wtorek, 14 czerwca 2016

Holandia we dwoje

    Od dawna korciło mnie, żeby wybrać się kiedyś do Holandii. Ciągle jednak było coś ważniejszego. Tak więc błąkająca się myśl o podróży w tamte strony, nawet jeżeli czasami wracała, to chyba tylko po to, żeby ją po raz kolejny odegnać. Tak sobie balansowała pomiędzy wiecznym odkładaniem, a zapominaniem, aż do dnia kiedy zadzwoniła Madzia. To była propozycja nie do odrzucenia. Mieszkanie w centrum Rotterdamu i zaproszenie na kilka dni. Dwa razy nie trzeba było mi powtarzać, a Ela była wniebowzięta. Auto, przewodniki, mapy, nawigacja, pakowanie no i jak najszybciej w drogę.
    Holandia - mały zielony, depresyjny kraj na północy Europy, wciśnięty pomiędzy Niemcy, Belgię i Morze Północne. Wiatraki, tulipany, sery, drewniane chodaki, rowery, czerwone latarnie i van Gogh - to moje najprostsze skojarzenia. Nic więcej nie pamiętam. No, ale to i tak chyba nie jest mało. Reszty dowiemy się na miejscu, podobno podróże kształcą. 
………………………………………………………………………………………………….........….
Trasa dojazdu: Opole - Hanower ( zwiedzanie) - Utrecht - Gouda - Rotterdam - 1080 km.
Na miejscu: Rotterdam - Haga - Scheveningen - Amsterdam - Delft.
Droga powrotna: Rotterdam - Utrecht - Hanower - Ośno Lubuskie (nocleg) - Opole - 1154 km.
.................................................................................................................................................................
Autostrada A2 - dla nas idealna droga



Dwie godziny w Hanowerze to niewiele, ale zawsze coś. Miasto przyjęło nas gościnnie. Żadnych korków ani błądzenia, a do tego pogoda jak na zamówienie. Moje lęki - jako kierowcy - przed obcymi miastami poszły, tym razem, gdzieś w zapomnienie.
U zbiegu Leinstrase i Kramerstrase.



Hanower - półmilionowa stolica Dolnej Saksonii.
Hanowerski ratusz.


Koniecznie trzeba przejść się po starym rynku, obejść i zajrzeć do ratusza, a także do kościoła św. Egidii. W Kostner Museum można zobaczyć zbiory ze starożytnej Grecji, Rzymu i Egiptu, w Sprengel Museum sztukę dwudziestego wieku, a w Nidersachsisches Landesmuseum kolekcję dzieł niemieckich impresjonistów. 
Landtag Dolnej Saksonii.


Granica niemiecko-holenderska już za nami. Jest połowa sierpnia, ani tu zimno ani ciepło, pogoda taka sobie. Najładniej podobno jest tu na wiosnę, kiedy na polach kwitną miliony kwiatów - w tym kolorowe tulipany. Lata na ogół są tu nie za gorące, a zimy jakby bardziej łagodne. To przyjazny kraj.
Już w Holandii



















Rotterdam

Za nami ponad tysiąc kilometrów. Holandia jest już nasza. Trochę zmęczeni, ale szczęśliwi dojechaliśmy wreszcie do Rotterdamu. Jeszcze tylko skok przez Mozę, a potem trzeba poszukać ulicę Mijnherenlaan - to tutaj mieszka Madzia.
Mała czarna pod mostem Erazma




Rotterdam - następnego dnia. Tuż po śniadaniu ruszyliśmy w miasto. Wszystko zaczęło się od kawy, na świeżym powietrzu, pod mostem Erasmusa.
Muzeum Morskie






U zbiegu ulic Schiedamsedijk i Blaak znaleźliśmy wejście do tutejszego Muzeum Morskiego. 
Nowoczesny Rotterdam z pokładu starego okrętu wojennego.






Oficerska mesa



Wciągnęło nas tu prawie na dwie godziny i nie był to czas stracony. Prawdziwą perełką tej ekspozycji jest doskonale odrestaurowany XIX-wieczny pancernik "Buffel". Istne cacko. A tak przy okazji liznęliśmy trochę historii z dziejów Holandii.
Awangarda w architekturze




    




Rotterdam to także miasto awangardy i licznych eksperymentów w architekturze. Domy w kształcie sześcianów, były dla nas prawdziwą niespodzianką. Kiedyś o tym słyszałem, ale wyleciało mi to z głowy i zapomniałem, że to właśnie chodziło o Rotterdam. Budowla pochodzi z pierwszej połowy lat osiemdziesiątych. To są trzypoziomowe mieszkania o powierzchni około stu metrów - w każdej z widocznych kostek. Okazały się jednak na tyle niepraktyczne, że po pewnym czasie, ludzie zaczęli się z nich podobno wyprowadzać. No więc właśnie, tak czasem bywa z eksperymentami – nie wszystkie się udają. Domy jednak pozostały. Są - co by jednak nie mówić - ciekawą atrakcją turystyczną, jest tam hotel, podobno, z pięćdziesięcioma pokojami oraz różnego rodzaju biura.
Ratusz w Rotterdamie





Ratusz w Rotterdamie - jest jednym z nielicznych zbytków, które ocalały z wojennej pożogi. Całość prezentuje się doskonale i jest świadectwem solidnej roboty rzemieślników z początków minionego stulecia. Budynek stoi wokół dużego dziedzińca, z wieżą wysoką na ponad siedemdziesiąt metrów i figurą patrona - złotego anioła pokoju, na samym jej szczycie. Tu kończymy dzisiaj nasz spacer. Madzie czeka na nas z kolacją.
Haga



Kolejny dzień – tym razem wybraliśmy się do Hagi. Jeżeli ktoś szuka stolicy Holandii, to tu znajdzie przynajmniej jej część. Konstytucyjnie jest nią Amsterdam, natomiast to tutaj najczęściej można spotkać królową, tu pracuje rząd i tu zbiera się parlament.
Sala Rycerska - to tu odbywają się coroczne spotkania parlamentu z królową. 






W centrum miasta
Haga - łączy w sobie nowoczesność i tradycję. Obok wielu przeszklonych monumentalnych budynków, można odnaleźć tu miejsca, które są świadectwem bogatej historii tego niezwykłego miasta. Na pewno warto zobaczyć: stary zamek oraz centrum życia politycznego Binnenhof, królewski pałac Noordeinde, ratusz - Oude Stadhuis no i gotycki kościół Grote Kerk. 
Galeria Mauritshuis





Przy Korte Vijverberg 8, w klasycystycznym pałacu z połowy siedemnastego wieku, mieści się Królewska Galeria Malarstwa - Mauritshuis. Od prawie dwustu lat można oglądać tu dzieła najwybitniejszych niderlandzkich i flamandzkich malarzy: Rembrandta, Johanesa Vermeera, Antoona van Dycka, Carela Fabritiusa, Paulusa Pottera, Gerarda Borcha, Fransa Halsa, Jana Steena i nie tylko. Korciło nas, więc weszliśmy i zostaliśmy prawie na dwie godziny. Na pamiątkę wynieśliśmy po pachą kserokopię "Dziewczyny z perłą" - Vermeera. Ela była zachwycona.
Latarnia w Scheveningen




Jeszcze tego samego dnia po południu pognało nas do nadmorskiego Scheveningen. Choć niebo mocno tu zsiniało, a wiatr zaczął wzmagać się coraz bardziej, poszliśmy - mimo wszystko - na spacer. Od morza wiało z jeszcze większym impetem, więc wyciągnąłem z bagażnika ciepły, czerwony polar i dałem go Eli. Uśmiechnęła się i ruszyliśmy w stronę czerwonej latarni.
Kitesurfing


Scheveningen – to była kiedyś zwykła rybacka wioska, przeistoczona z czasem w znany plażowy kurort z pięknym starym hotelem, deptakiem i imponującym molo . To także mekka kitesurfingowców - ludzi szalejących na kawałku deski, podczepionej do targanego wiatrem latawca.
Hotel Kurhaus
Hotel Kurhaus powstał w latach osiemdziesiątych dziewiętnastego stulecia. Przyjeżdżali tu kiedyś goście ze wszystkich stron świata: bywali królowie i prezydencji, występowali artyści z pierwszych stron gazet. Doświadczył w swojej historii wielkiego pożaru, bankructwa, a nawet i likwidacji. Przywrócony ponownie do życia znowu wabi swoim pięknem.
Portowy wycieczkowiec
 Z Scheveningen wygonił nas deszcz, ale już następnego dnia znowu świeciło słońce. Wróciliśmy do Rotterdamu.
Amazonehaven - terminal kontenerowy


Schodami z mostu Erazma zeszliśmy na portowe nabrzeże, kupiliśmy bilety i weszliśmy na pokład niewielkiego, wycieczkowego statku. Przed nami ponad dwugodzinny rejs po zakamarkach jednego z największych portów świata. To w naszych wędrówkach była nowość, coś, czego do tej pory nie widzieliśmy: potężne oceaniczne statki, kontenerowce, masowce, zbiornikowce, nabrzeża przeładunkowe, wielkie dźwigi, suche doki, potężne barki, ale także i małe holowniki bez których port nie mógłby normalnie funkcjonować.
SS Rotterdam - wycieczkowiec w stanie spoczynku



I w pewnej chwili wyrósł nam przed oczami niebotycznych rozmiarów transatlantyk. Okazało się, że to SS Rotterdam, kiedyś liniowiec pływający regularnie do Ameryki, a później wycieczkowiec, który został wycofany z żeglugi i zakończył służbę gdzieś na końcu świta - zdaje się, że na Bahamach. Po latach jednak powrócił do macierzystego Rotterdamu i jest tu niezwykle ciekawą atrakcją turystyczną. Ujrzeliśmy go z wody, z pokładu naszego stateczku. Był imponujący i urzekł nas, i to do tego stopnia, że postanowiliśmy jeszcze dzisiaj wejść na jego pokład.
Na górnym pokładzie


SS Rotterdam pochodzi z końca lat pięćdziesiątych. Jak na tamte czasy jego smukła sylwetka, imponujące rozmiary i estetyczny wygląd zachwycały cały świat. Dawał też najwyższą kategorię komfortu pasażerom - to był morski hicior tamtych czasów.
Chwila odpoczynku - twarzą do słońca z widokiem na miasto. 



Słowo się rzekło i tak się stało, kilka godzin później byliśmy już na pokładzie tego kolosa. Okazało się, że to statek muzeum, ale także i hotel. Czyli komercja. I chyba nic w tym złego. Organizowane są tu różnego rodzaju uroczystości, imprezy firmowe, kongresy i konferencje, a nawet wesela. I tak sobie pomyślałem, że jeżeli w ten sposób dba się także o historię i kultywuje morskie tradycje – to chyba dobrze. Szkoda tylko, że nikt nie pomyślał kiedyś w Polsce w ten sam sposób, o naszym Batorym. Przecież był nie niej wspaniały, a jednak poszedł na żyletki, zamiast cieszyć oko turysty na redzie w Gdyni.
Zaspana Ela




Obejrzeliśmy sobie SS Rotterdam dosłownie od stóp do głów, czyli od maszynowni, aż po sam mostek kapitański. Byliśmy w kabinach pasażerskich, restauracjach, kinie, teatrze, na basenie krytym i otwartym. Piliśmy piwo i kawę, a potem wylegiwaliśmy się na górnym pokładzie. Polubiłem ten statek i to miasto.
Widok Rotterdamu z pokładu statku.



Kolejny dzień – jedziemy do Amsterdamu. To nieco ponad siedemdziesiąt kilometrów od Rotterdamu - godzina jazdy samochodem. Najpierw - po drodze - czarowały nas holenderskie wiatraki, a potem przestraszyły nisko latające samoloty z lotniska Shiphol.
Holenderskie autostrady.




Amsterdam – fajne miasto. Można je zwiedzać na co najmniej trzy sposoby: kanałami, rowerami, albo z buta - czyli pieszo. Najpierw jednak trzeba było, znaleźć jakieś miejsce parkingowe. Z kłopotami, bo z kłopotami, ale w końcu jakoś się udało. No a potem powoli, powoli dowlekliśmy się do centrum miasta. Uf - kamień z serca. Mieliśmy dla siebie cały dzień w tym niezwykłym mieście.
Dworzec kolejowy w Amsterdamie.







Są różne opcje turystycznych tras i to jest kwestia wyboru. Warto jednak pamiętać, że są miejsca, których nie wypadałoby omijać np.: Plac Dam z Nationaal Monument, Pałac Królewski, Noorderkerk, Dom Anny Frank, Rijksmuseum, Muzeum van Gogha, Dom Rembrandta, Browar Heineken, giełdę kwiatów, a może nawet i stadion Ajaxu. My zaczęliśmy od maleńkiej coffee shop na parterze kamienicy, przy pierwszym kanale jaki nam się napatoczył. I to był dobry początek.
Kamienice nad Canal Cruises





Amsterdam to liczne kanały i mosty. Tych pierwszych jest ze sto sześćdziesiąt, a tych drugich podobno ponad tysiąc. Trzy największe kanały - w centrum miasta - w kształcie półksiężyców, położone są równolegle do siebie. Z nimi łączą się promieniście nieco mniejsze, aranżując siatkę dzielącą miasto na wyspy i wysepki. To układ jeszcze z siedemnastego wieku. Warto także wiedzieć, że miasto położone jest częściowo poniżej poziomu morza i jest drugim po Rotterdamie portem handlowym, dostępnym dla statków oceanicznych - połączonym kanałami z Morzem Północnym.
Widok z Prins Hendrikkade




Idąc od dworca głównego obok bazyliki św. Mikołaja, weszliśmy w szeroką ulicę Damrak i tak powoli, bez pośpiechu dotarliśmy do najważniejszego miejsca w mieście – do placu Dam. To główny rynekz ładnie wkomponowanym pałacem królewskim. Nieopodal stąd można znaleźć gabinet figur woskowych Madame Tussaud, wejść do słynnego domu towarowego "Bijenkorf" lub zajrzeć do hotelu "Krasnapolsky". Warto też zatrzymać się, choćby na chwilę przy stojącym tu od sześćset lat Nieuwe Kerk - czyli Nowym Kościele.
Na ulicy Damrak






W Holandii rower to nie tylko środek lokomocji, to także styl życia. Jest tu około dwadzieścia dwa tysiące kilometrów, połączonych ze sobą dróg dla cyklistów – istna potęga. W Amsterdamie jest podobno około dziewięćset tysięcy rowerów. Oprócz tradycyjnych bicykli, można skorzystać tu także z usług rowerowych Amsterdam Bike Taxi, które w ruchu ulicznym radzą sobie o wiele lepiej niż tradycyjne taksówki. Poza codziennym, używaniem roweru w kraju tulipanów powszechna stała się także turystyka rowerowa. Tworzą się tu i funkcjonują organizacje, które wspierają taką właśnie formę wypoczynku. Fajna sprawa. Jednym z ciekawszych przykładów potwierdzających tę tezę jest, chociażby, fundacja o nazwie "Vrienden op de Fiets" czyli przyjaciele na rowerach – zrzeszająca osoby prywatne, które za kilkanaście Euro oferują noclegi na terenie całego kraju. 
Rowery - wszędzie rowery.

To nie jest typowy parking




Zatoczyliśmy wielkie koło, aż w końcu wylądowaliśmy w dzielnicy czerwonych latarni. W miejscu gdzie słowo tolerancja nabiera szczególnego znaczenia, bo to tutaj obok siebie funkcjonują: kościół (Oude Kerk), przedszkole oraz prostytutki w okiennych witrynach.
The Oude Church







I w ten oto sposób zwiedziliśmy miasto, które do tej pory znaliśmy tylko ze słyszenia. Byliśmy nieco zmęczeni, a na koniec tej wędrówki dogonił nas egzystencjalny problem wygłodniałego wędrowca. Pierwsza odezwała się Ela.
- Co tutaj jedzą miejscowi? - zapytała osłabionym głosem.
– Chwilę, chwilę – odpowiedziałem naprędce, szukając odpowiedzi w moim uniwersalnym przewodniku.
- No więc to mogą być: zielone śledzie z marynowaną cebulką i ogórkiem (Hollandse nieuwe haring), lub wędzone węgorze (gerookte paling), albo makrele obtaczane bułką (broodje makreel), a jak nie, to może duszone na parze małże z przyprawami (mosselen) - wyrecytowałam szybko i bez zająknienia. Zamknąłem przewodnik.
- Czy ty mówisz poważnie? - wpadła mi w słowo, ze skwaśniałą miną.
- No oczywiście, jak najbardziej poważnie - odparłam ze stoickim spokojem.
- No, dobrze, chodźmy wiec w takim razie czegoś poszukać – zadecydowała. Godzinę późnej byliśmy już po obiedzie i zaczęliśmy obmyślać plan powrotu do domu. 
Delft

Na trasie mieliśmy Delft. Tak więc  była wyjątkowa sposobność, by w drodze z Amsterdamu do Rotterdamu zatrzymać się, choćby na chwilę, w tym podobno uroczym miasteczku. Zawładnęła nami pokusa, której nie mogliśmy, a nawet nie chcieliśmy się opierać. To oglądanie starych  Niderlandów w oryginale było fascynujące. Tak oto pojawiło się jeszcze jedno holenderskie miasto przed nami.



     



















Było późne popołudnie, gdy wjechaliśmy do Delft. Tuż za parkingiem natknęliśmy się na wytworny sklep z fajansem i porcelaną, które robi się tu już od szesnastego wieku. Zapachniało historią. Za rogiem było jeszcze ciekawej: liczne kanały przecinające miasto, stare kościoły, kamienice i renesansowy ratusz doskonale wypełniały obraz wiekowego miasteczka. Na starej barce zamówiliśmy kawę i wtedy Ela zaczęła opowiadać o cudownej „Dziewczynie z perłą”, którą dwa dni temu oglądaliśmy w galerii Mauritshuisa w Hadze, a którą namalował Johannes Vermeer, niderlandzki malarz związany właśnie z Delft. Tu żył i tu pracował. A historia była wyjątkowa, niebanalna jak wiele innych być może jej podobnych, bo to nie był ani zwykły portret, ani zwykły malarz, ani też zwykła dziewczyna. Tak podeszła do tego kiedyś Tracy Chevalier i napisała o tym udaną powieść. Potem powstał na jej podstawie film z cudowną Scarlett Johansson w roli głównej. Jak w soczewce skupiało się wszystko w tej historii na patrzeniu w obraz i poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie: jak to jest możliwe, że namalowana młoda kobieta jest jednocześnie szczęśliwa i smutna? Cóż to za fenomen? Jedno było pewne: ona znała jego, a on znał ją. Co więc zatem zaszło między nimi i co się za tym kryło? No i jeszcze jedno - czy to pytanie o ludzką duszę, czy może bardziej o ludzką naturę? Zagadka. Tak zagadka. Pisarka z wrodzoną cierpliwością i kobiecą intuicją szukała, szukała aż wreszcie odkryła tajemnicę słynnego malarza i młodej dziewczyny. Ela wciągnęła mnie w pułapkę słuchania, a potem obiecała, ze jak wrócimy do Polski musimy koniecznie zobaczyć ten film.

A na koniec, dodam jeszcze tylko, że nasza "Dziewczyna z perłą" kupiona w galerii Mauritshuisa, ciągle przypomina nam o podroży do Holandii.