Grecja

czwartek, 21 lipca 2016

Chorwacja po raz piąty - Baśka na wyspie Krk (cz.I.)

To było spełnienie kolejnego marzenia o Chorwacji. Tym razem organizuję wszystko co związane jest z wyjazdem, z poczuciem satysfakcji, gdyż udało mi się zarazić chorwackim wirusem wiele osób, a niektóre spośród nich zabierają się nawet dzisiaj z nami. Krysia, Bożena, Andrzej i Zbyszek to nowi klubowicze i fascynaci wakacji nad Adriatykiem. Tak więc tym razem jest już nas sześcioro i zabieramy się w dwa samochody. Na celownik bierzemy Baśkę na wyspie Krk. Dla mnie to tak zwana bliższa Chorwacja. Termin wymyślony przeze mnie i na mój użytek, a podyktowany przede wszystkim względami praktycznej organizacji wyjazdów w tamte strony. Wszystko co mieści się w granicach tysiąca kilometrów nazywam bliższą Chorwacją, a wszystko co powyżej Chorwacją dalszą. W praktyce oznacza to, że wyjazdy na Istrię i Kvarner organizujemy w ramach jednego przejazdu, a więc bez noclegu, a przypadku pozostałych - planujemy po drodze zawsze jakiś dłuższy przystanek. Znam takich, którzy potrafią bez przerwy jechać nawet do Czarnogóry, ale nie sądzę aby miało to coś wspólnego ze zdrowym rozsądkiem.  Przecież organizm też ma swoje ograniczenia i trzeba to zawsze brać pod uwagę.
...................................................................................................................................................................

Trasa dojazdu: Opole - Głubczyce -  Ołomuniec (Czechy) - Brno - Mikulov - Wiedeń  - Graz (Austria) - granica Słowenii za Gersdorf an der Mur - Maribor (Słowenia) - Lublana (Słowenia)  -  Rijeka (Chorwacja)  -   Baśka na wyspie Krk. W sumie 930 kilometrów.

Na wyspie: - okolice  miasteczka Baśka  - wyjazd do miasteczka Krk i Punat - całodniowy wyjazd do Starej Baśki - miasteczko Vrbnik - całodniowy wyjazd na wyspy: Cres i Mali Lośinj - całodniowy wyjazd do Triestu i do zamku Miramare na przylądku Grignano (Włochy).

Droga powrotna: Baśka - Rijeka - Postojna (zwiedzanie) - Lublana (zwiedzanie) - Maribor - Kalsdorf bei Graz (nocleg) - Wiedeń - zamek Valtice na Morawach (zwiedzanie) - zamek Lednice (zwiedzanie) - Brno - Ołomuniec - Głubczyce - Opole. W sumie  967 km 
..................................................................................................................................................................



Wjazd na wyspę Krk

Moje założenie dla tego przejazdu opierało się na kombinacji, że jeżeli chcemy dojechać na wyspę Krk w godzinach południowych to powinniśmy wyjechać z Opola mniej więcej  około północy. Jak przyszło co do czego, ruszyliśmy o dwudziestej trzeciej. To była taka wymyślona na kolanie dodatkowa godzina, która miała nas uspakajać, taki zapasik, że niby wszystko jest w porządku, a co najważniejsze, że panujemy nad planowanym czasem przejazdu. Z mroków nocy zaczęliśmy wychylać się  tuż za Wiedniem, a to znaczyło tylko tyle, że wszystko idzie zgodnie z założeniem. Śniadanie przewidywaliśmy na dawnym przyjściu granicznym Austrii i Słowenii. I tak też się stało. Kupiliśmy winiety, zjedliśmy co było do zjedzenia i dalej w drogę. Kwadrans przed jedenastą staliśmy już na moście, na wyspę Krk. Tak wiec dwanaście godzin  - w miarę spokojnej jazdy - wystarczyło, aby znaleźć się nad Zatoką Kvarnerską.

Tam, w dolinie jest Baśka



Od mostu do Baśki zostało nam jeszcze czterdzieści kilka kilometrów. To ostatni etap naszej podróży. Przystanek na parkingu to był pomysł Eli - dobry pomysł.  Trzeba było koniecznie rozprostować kości, no  i można było przy okazji spokojnie spojrzeć na okolicę. Dotarliśmy do przepięknej części północnego wybrzeża Chorwacji. Z jednej strony góry Ućka na Istrii, dalej Rijeka aż po Pag na południu, z wieloma wyspami pośrodku rozległej zatoki - to właśnie jest Kvarner. Na jednej z tych wysp teraz jesteśmy - to wyspa Krk. Dwanaście godzin zaiwanialismy, żeby zobaczyć ten widok - wyrwało się nagle Zbyszkowi jak spontaniczny przejaw radości. No, no, super, tu jest super - dołączył Andrzej. Rzeczywiście było pięknie, do tego powietrze czyste i niebo bez chmurki, a widoczność po horyzont doskonała. Gdzieś tu w pobliżu na tej błękitnej zatoce zielenią się jeszcze: Cres, Losinj i Rab - wyspy równie urocze, takie małe raje, dla takich ludzi jak my.

Baśka


Do celu prowadzi nas dobrze utrzymana, asfaltowa droga oznaczona numerem 102. Po lewej stronie zostawiliśmy lotnisko i tylko ciągłe nakazy ograniczenia prędkości, wybijały nas co i rusz z rytmu. Nie ma jednak co narzekać. Za rondem koło Punatu zaczęliśmy się łagodnie wspinać, aż dotarliśmy do wzniesienia z punktem widokowym po prawej stronie. Szerokie i bezpieczne pobocze, zachęcało do zjazdu i postoju. Czułem, że to miejsce szczególne, dlatego szybko wyskoczyłem z auta i wydeptaną ścieżką podszedłem do wielkiej kamiennej figury. Gdy spojrzałem w dolinę pomyślałem, że  to nagroda od losu - widok na który czeka każdy podróżnik i turysta całymi latami. Przepiękna panorama, coś wyjątkowego. Tam na dole jest Baśka - powiedziałem, tak żeby wszyscy usłyszeli. Już wtedy  wiedziałem, że trochę tu posiedzimy i że łatwo ich stąd nie wyciągnę. Postanowiłem, że poganiał nikogo nie będę. Siedzieliśmy więc tak i gapiliśmy się, jak ludzie z innego świata na spotkany na swojej drodze cud.

Miasteczko nad zatoką






Od dzisiaj wszystkie narady będą odbywać się wieczorami na naszym balkonie - to było pierwsze ważne postanowienie. No dobrze, niech będzie - skwitowała to Ela. Skoro oni nie mają balkonu, to chyba my nie mamy innego wyjścia. Balkon to rzeczywiście najlepsze miejsce na takie spotkania, można pogadać i przy okazji pogapić się w gwieździste niebo nad naszą wyspą. Jeszcze tego wieczoru ustaliliśmy, że jutro od rama zwiedzamy Baśkę i najbliższą okolicę, a potem plaża. Propozycja została przyjęta po drugim piwie - przez aklamację.

Białe góry i czerwone dachy







Baśka jest mała i piękna. Zawsze tak było i kiedy miejscowi się w tym połapali, zaczęli ścigać tu turystów. Pierwszy hotel otworzyli już w 1908 roku. Zrozumieli, że z turystyki naprawdę da się żyć, tym bardziej gdy ma się tak cudowną  plażę nad błękitną zatoką. Miasteczko rozłożyło się tu w zielonej dolinie z wielkimi skałami po obydwu stronach, przez co wygląda tak, jakby było w izolacji od reszty wyspy. I rzeczywiście,  tylko jedna droga  prowadzi stąd do wielkiego świata - to droga numer 102, ta którą przyjechaliśmy.

Widok na plażę - ze wzgórza







O ósmej rano, zaraz po śniadaniu, spotkaliśmy się na ulicy Emila Geistlicha niedaleko hotelu Corinthia. Niebo już było bez skazy, powietrze jeszcze nie gorące, a ulice spokojne i prawie puste. To był początek dnia w zaspanym jeszcze miasteczku i początek naszego spaceru. W starej części niewielkiego śródmieścia znaleźliśmy przyjemną atmosferę wąskich uliczek oraz skrytych, ukwieconych zaułków, ale także i otoczenia parafialnego kościoła. Pozamykane knajpki i restauracje odsypiały czas nocnego szaleństwa. Nie były nam zresztą teraz do niczego potrzebne.  Dzisiaj Baśka żyje z turystyki, ale tu i ówdzie można bystrym okiem dostrzec także dowody z przeszłości rybackiej wioski - jednaj z wielu, na tych wyspach przed wiekami. Kiedyś ludzie żyli tu jedynie z rolnictwa i połowu ryb. Teraz jest inaczej.

Z kościelnego okna

Nadmorski bulwar Palada poprowadził nas najpierw do mariny z dziesiątkami jachtów kołyszących się na niewielkiej fali, a potem wznosząc się nieco, do rozwidlenia ulic u zbiegu najważniejszej drogi w miasteczku. Tu weszliśmy w wąską, nadbrzeżną uliczkę, która wiodła przed siebie na peryferia. Szliśmy szukać widoków i nowych ciekawych miejsc. Wszyscy byli zachwyceni i mocno rozgadani. Ładnie tu - pomyślałem. Różnobarwne kwiaty płożące się na skarpie i błękit morza po przeciwnej stronie malowały idylliczny obraz. Miasteczko zostało za nami, a przez chwilę - za zakrętem - nawet zniknęło. Nikomu nic nie mówiłem, ale natrętna myśl o kąpieli w zatoce chodziła za mną już od rana. I gdy wszyscy zachwycali się wielką opuncją przyklejoną do skalnej ściany, ja powoli zszedłem ku brzegowi. Zrzuciłem wszystko co miałem na sobie i dałem się zabrać odchodzącej fali. Woda była krystalicznie czysta i rześka. Byłem w siódmym niebie. Zanim jeszcze jednak spojrzałem w górę już wiedziałem, że ktoś mi się przygląda. Oszukałeś nas, oszukałeś, wyłaź z tej wody - przekrzykiwali się nawzajem. Policzymy się z tobą przy kolacji - brzmiała najpoważniejsza groźba, aż zachłysnąłem się z wrażenia słoną wodą. Miałem poczucie winy, ale nie zamierzałem się kajać. Dziesięć minut później byliśmy znowu razem. Jak mogłeś nam to zrobić, no jak? - pastwiła się jeszcze (przez chwilę) nade mną Ela. I pewnie trwałoby to bez końca, gdyby nie plaża nudystów. Wyłoniła się niespodziewanie zza kolejnego zakrętu i była ciekawsza niż opuncja niebotycznych rozmiarów i moja niesubordynacja razem wzięte. Mój występek był już teraz kompletnie bez znaczenia. Plaża leżała w dole i żółciła się jak dobrze wypieczony rogalik. Doskonałe miejsce do wypoczynku. Nagie kobiety i nadzy mężczyźni snuli się we wszystkie strony, a życie tam toczyło się wyraźnie w rytmie piano. Dziewczyny były zachwycone tym widokiem. Boże, co za ulga, uratowali mnie więc nadzy ludzie, jakże jestem im za to wdzięczny - pomyślałem. Nie zamierzałem jednak schodzić w dół, aby im dziękować. O co to, to nie. Najpierw zapanowała cisza, a potem szeptane komentarze, jakby z obawy, że ktoś nas może usłyszeć. Czułem się w duchu wybawiony, więc najlepiej było milczeć. Milczałem wytrwale i do końca, nawet wtedy gdy Bożena zaproponowała dalszy spacer w stronę campu pełnego golasów. Wracamy chciałem powiedzieć, ale nie powiedziałem, wracamy chciałem usłyszeć i wreszcie usłyszałem - to był spokojny głos Andrzeja. Ruszyliśmy z powrotem, w stronę miasteczka.

Kościół św. Ivana








To jednak nie koniec dzisiejszej wędrówki - przed nami jeszcze góry. Odeszliśmy nieco od morza drogą przy białej skale, z zamiarem dojścia do kościoła św. Ivana na wysokim stoku. Bez trudu znaleźliśmy tablicę z właściwą informacją, i tu nieoczekiwanie wszystko zaczęło się komplikować. Krystyna od pewnego czasu zatrzymywała się coraz częściej i była coraz słabsza - wyraźnie coś jej dolegało. To nie był jej najlepszy dzień. Nie mogliśmy tak iść dalej. Nasz plan się walił. I chociaż przerwa w cieniu wszystkim dobrze zrobiła, to w niczym nie zmieniło sytuacji. Myślę, że Krysia nie powinna iść teraz z nami w góry - powiedziała stanowczo, zmartwiona Ela. Miała rację i nie było tu co dalej kombinować yliśmy w tej sprawie zgodni. Tak więc Zbyszek z Krysią schodzą w dół do miasteczka, a my w czwórkę idziemy w góry - do św. Ivana . To było najlepsze rozwianie.

Cmentarz nad zatoką



Zygzakowata dróżka wspinała się powoli wśród dzikich krzewów, oliwnych gajów, a potem piniowej alei dorodnych sosen, aż po drugim zakosie pokazało się malowniczo położone w dole miasteczko. Wokół dominowały szare i białe szczyty okolicznych gór. To było podejście na dystansie około siedmiuset metrów, aż do wysokiego muru oporowego przy cmentarzu po lewej stronie. Nieco zadyszani stanęliśmy wreszcie przed górującym nad okolicą kościołem, strażnikiem setek grobów położonych w jego najbliższym otoczeniu. Nazwiska, daty i epitafia to prawdziwa - wyryta w kamieniu - historia ludzi z tej doliny i całej okolicy, historia pokoleń żyjących tu od wieków. Daliśmy się w to wciągnąć, chodząc tak od alei do alei. W końcu zmęczeni stanęliśmy na rozległym tarasie z cudownym widokiem na zatokę, czerwone dachy domów, zielone uprawy, ozłoconą plażę i białe górskie szczyty. Taki widok można znaleźć tylko w snach, albo tutaj. Szkoda, że nie ma z nami Krysi i Zbyszka - westchnęła zapatrzona przed siebie Ela. No, szkoda.


Droga numer 102





Kolejny dzień miał być inny od poprzedniego, tak ustaliliśmy na wspólnej kolacji. Od rana ruszamy na sąsiednie wyspy - Cres i Losinj. Przed nami więc niezła wyprawa: nieco ponad trzydzieści kilometrów dobrą asfaltową drogą do Valbiski, a potem dwudziestominutowa przeprawa promowa do Meragu. To dobrze zaplanowana  wycieczka na cały dzień, wrócimy prawdopodobnie dopiero na kolację.

Port promowy Valbiska





Poranek jest dzisiaj rześki i daje nadzieję na dobrą pogodę aż do wieczora, a może i dalej. Jesteśmy w komplecie i to jest najważniejsze. Krystyna czuje się już dobrze i problemy ze zdrowiem ma chyba za sobą. Ela sprawdziła łączność na walkie-talkie i spokojne ruszyliśmy w dwa samochody drogą numer 102. Dawno prowadzenie auta, nie dawało mi tyle przyjemności co teraz i chyba dlatego jestem w tak dobrym nastroju. Nic mnie nie goni i ja nikogo nie muszę gonić - dzisiaj czas jest naszym sprzymierzeńcem. Do tego droga przed nami jest zupełnie pusta, a okolica aż po horyzont tonie w odcieniach zieleni rozświetlanej tu i ówdzie promieniami słońca. Dzień - marzenie. Pół godziny później byliśmy już na miejscu - to przystań promowa Valbiska. Stąd odpływamy za chwilę na wyspę Cres. Jeszcze nie było dziewiątej, więc wszystko szło zgodnie z planem. Ela z Bożeną kupowały bilety, Andrzej ze Zbyszkiem stali na nabrzeżu z rękami w kieszeniach i gapili się na zbliżający się od Meraga prom, a ja musiałem użerać się w tym czasie z jakimś nieszczęśnikiem, który na siłę chciał mi sprzedać chorwacki przewodnik.

Odpływamy na Cres



Załadunek samochodów poszedł sprawnie i wszyscy spotkaliśmy się - chwilę później - na górnym pokładzie promu, przy ławce koło sterówki. Gdyby spojrzeć z lotu ptaka na Cres i Losinj można by pomyśleć, że to jedna wyspa. A jednak tak nie jest. Było tak, ale przed wiekami. Teraz tą granicą jest kanał ze stalowym, obrotowym mostem w miejscowości  o nazwie Osor. Póki co jednak dobijamy do brzegu - prom cumuje już w Meragu i czas się szykować do zejścia na ląd. Nie ma zbyt wielu ludzi i ma zbyt wielu samochodów, nie ma więc tłoku - wszystko odbywa się w spokoju.

Miasteczko Cres na wyspie Cres






Ostry podjazd z portu drogą numer 101, zapowiadał górskie serpentyny - tak mi się przynajmniej wydawało. Jechałem pierwszy, a Zbyszek tuż za mną. Zerkałem więc co chwilę w lusterko, by nie stracić z nim kontaktu. Tak dowlekliśmy się do skrzyżowania z najważniejszą drogą na wyspie, a w zasadzie na obydwu wyspach, bo to trakt od Poroziny aż końca  Losinj, a więc z jednego krańca na drugi. To droga numer 100.  Skręciłem w lewo i zacząłem rozglądać się za zjazdem do miasteczka Cres. Na szczęście droga jest tu dobrze oznakowana i poprowadziła nas dokładnie tam gdzie chcieliśmy. Blisko kościoła św. Krzyża znalazłem miejsca dla samochodów i stąd zaczęliśmy spacer. Od razu poczułem tu dobrego ducha i przemożne wpływy weneckiej kultury. No i nie pomyliłem się  - miasteczko było przecież kiedyś siedzibą weneckiego gubernatora. Urzekające są tu XV i XVI - wieczne, kolorowe kamieniczki, XV-wieczny pałac Petris w stylu weneckiego gotyku, kamienny kościół św. Izydora, a także kościół Matki Bożej Śnieżnej. Nie sposób też obojętnie przejść obok ratusza i wieży z zegarem sprzed pięciu stuleci. Uroku wszystkiemu nadaje marina, która wdarła się do wnętrza miasteczka i jest czymś w rodzaju rynku na wodzie. W samym środku, pomiędzy kamienicami kołyszą się na delikatnej fali kolorowe łódki. Usiedliśmy przy stoliku tuż obok hotelu. Miejsce było dobre, bo osłonięte od słońca, a za to z widokiem na promenadę i plac ze straganami. Wszystko widać stąd jak na dłoni.  Potrzebowałem jeszcze tylko do szczęścia podwójnego espresso.

Weneckie kamienice


Godzinę  później wjechaliśmy ponownie na drogę numer 100 -  kierując się na południe. Gdy w końcu pojawiła  tablica z napisem Osor.- Ela (głosem odkrywcy) przez walkie-talkie ogłosiła, że to tu  kończy się Cres,  a zaczyna wyspa Losinj. Zjechałem na niewielki parking tuż przy kościele św. Marii i ustawiłem auto pod rozłożysta pinią. Przynajmniej będzie stało w cieniu i nie nagrzeje się - pomyślałem. To był dobry pomysł. Osor to ważne i ciekawe miejsce, dlatego uznałem, że warto - choćby na chwilę - się tu zatrzymać. Miasto przed wiekami było dużym portem, a kanał który przekopali tu Rzymianie miał strategiczne znaczenie dla ówczesnej żeglugi w tym rejonie. Dzisiaj zresztą też: zarówno kanał jak i most są ważne, bo przyciągają tu wielu turystów. Miasto nie jest już miastem, ale zabytki z przeszłości pozostały. Warto, więc rzucić okiem na: gotycki kościół św. Gaudencjusza z XIV wieku, Pałac Biskupi (1481-1484), stary ratusz miejski (1410-1450), kościół Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny z 1498 roku, no i jeszcze starsze mury obronne. Czyż nie są to wiec wystarczające dowody na poparcie tezy, że Osor kiedyś był wielki?
Spektakl otwierania kanału dla żeglugi odbywa się tu każdego dnia o dziewiątej rano i o piatej po południu. Dla turystów to atrakcja, a dla miejscowych taki codzienny rytuał, jak bicie w kościelne dzwony. Była dwunasta w południe, więc dla nas widowiska na moście dzisiaj nie będzie. Ruszamy na sąsiednią wyspę - Losinj.

Mali Losinj



Przed nami dwadzieścia kilometrów jazdy do miasteczka Mali Losinj. Droga jest dobra, a tereny wokół w nieskończoność zielone. Wyspa pokryta jest bujną roślinnością, a jeśli do tego dodamy łagodny klimat, to łatwo zrozumieć dlaczego jest ulubionym celem podróży turystów. Gdy wśród oliwnych gajów wyłoniła się nagle po lewej stronie wieża kościoła widziałem, że jesteśmy w połowie drogi. Mijaliśmy wioskę Ćunski. Niedługo więc powinienem zobaczyć wody zatoki Augusti - przeleciało mi przez myśl. I tak rzeczywiście się stało. Moja mapa drogowa, w mojej głowie nie zawodziła. Zatoka była spokojna, a słońce stało już wysoko i robiło się coraz bardziej dokuczliwe.

W centrum miasteczka





O, jak tu ładnie - to były pierwsze słowa Bożeny, gdy tylko wysiadła z samochodu. W podobnym tonie, wtórował jej Zbyszek. Przeszliśmy wąską uliczką w stronę nabrzeża do miejsca, gdzie po lewej stronie zaczynała się Riva. Zatoka tutaj wcina się głęboko w ładną starówkę miasta, a ulica staje się idealną promenadą i zaprasza do spaceru. To kwintesencja podróży - odkrywanie pięknych miejsc. Takich, które później śnią się po nocach i o których opowiada się przy kieliszku. Na przeciwległym brzegu zatoki, obrazek jak z pocztówki - białe domki z czerwonymi dachami, poukładane jeden nad drugim na stoku zielonego wzniesienia, a bliżej nas, błękitne wody spokojnej zatoki i łodzie przycumowane do brzegu - jedna piękniejsza od drugiej. Zaś od lewej strony ciągną się eleganckie kamienice, o podobnych elewacjach w weneckim stylu. Zrobiło się gorąco, więc szliśmy ocienioną palmami stroną ulicy w kierunku rynku. Pełno tu barów, kawiarni i restauracji ze stolikami na świeżym powietrzu, więc w każdej chwili mogliśmy gdzieś przycupnąć. Dopiero jednak tam, gdzie zatoka się kończy - naprzeciwko starej wycieczkowej łodzi, uczepionej cumami do polerów - pod wielką palmą zrobiliśmy sobie przerwę. Przyjemnie było zejść ze słońca, w cień rozłożystego drzewa.

W porcie - przy Riva losinjskich kapetana




Dzisiaj najważniejsza tutaj jest turystyka, ale nie zawsze tak bywało. W przeszłości stawiano na rybołówstwo oraz budowę i remonty statków - do tej pory zresztą  istnieje tu stary port i stocznia. W dziewiętnastym wieku to była mała wioska, potem miasteczko, aż wreszcie liczące się miasto z ośmioma tysiącami mieszkańców. Miasto pięknie położone. Piniowe lasy, czysta woda, ładne plaże i urocze zatoczki dają to wszystko czego zmęczony człowiek potrzebuje. To jest także doskonałe miejsce do windsurfingu i do żeglowania. Tutaj też historia przypomina o sobie prawie na każdym kroku. Jest wiele ciekawych miejsc, gdzie warto zajrzeć i choćby na chwilę się zatrzymać - na przykład: stylowe wille austro-węgierskiej arystokracji, kościół świętego Marcina (z 1450 roku) i kościół Zwiastowania Najświętszej Maryi Panny - Annunziata (pochodzący z 1858 roku), kościół świętego Mikołaja (z 1857), fontanna (z dwoma delfinami wyrzeźbionymi w kamieniu), pachnący ogród na wyspie (ogród ziół leczniczych), park leśny „Čikat”, pomnik Ambroza Haračića (chorwackiego botanika), pomnik Josipa Kasmana (światowej sławy śpiewaka operowego, urodzonego własnie tutaj), czy też kościół parafialny, w którym znajdują się relikwie świętego Romulusa). Jest co zwiedzać i jest gdzie wypoczywać.

Tu nie ma prostych dróg





Losinj to ciekawa i piękna wyspa. Jeżeli ktoś poszukuje miejsca na udane wakacje - to tu je znajdzie. My jednak musimy już wracać. Do portu promowego w Meragu mamy siedemdziesiąt kilometrów, a ja mam jeszcze do spełnienia ukryty plan. Nikt o nim nie wie i do ostatniej chwili nie zamierzam się zdradzać. Wszystko stanie się jasne dopiero wtedy, gdy bez zapowiedzi zjadę z głównej drogi kierując się w górskie serpentyny. Miejsce, do którego chcę dojechać to wyludnione kamienne miasteczko, a w zasadzie jego resztki na wysokim klifie - Lubenice.
Siedem kilometrów przed miastem Cres wypatrzyłem wreszcie właściwy drogowskaz. To było to miejsce. Skręciłem w lewo i czekałem na reakcję. W aucie panowała jednak  cisza, jakby nikt nie zorientował się, że zjechaliśmy z głównej trasy. Dopiero, gdy droga zaczęła się wyraźnie wspinać i stawała się  coraz węższa, w ciszę wkradł się niepokój. Jeszcze nikt niczego nie powiedział, a siekiera wisiała już w powietrzu. Czułem to. Gdzie ty jedziesz? - zareagowała stanowczo Ela. To przecież nie jest droga do portu - dodała podniesionym głosem.  Opowiedziałem jej wtedy  historię Lubenic. Gdy kończyłem pod kolami nie było już normalnej drogi, zaczynał się koniec świata na wyspie Cres. Myślałem, że ją uspokoję, ale było inaczej. W jej oczach zobaczyłem przerażenie. Nie chcę - powiedziała. Nie chcę dalej jechać, zawróć i tyle, przecież tu jest tak stromo - nieprzerwanie nalegała.  Spojrzałem w lusterko, samochód Zbyszka wlókł się za nami, a walkie-talkie na tylnym siedzeniu milczało jak zaklęte. Do tego pogoda nam sprzyjała, a więc wszystko jest  bobrze - pomyślałem. Nie ma co panikować. Nie gniewaj się, ale już nie możemy zawrócić, to  jest droga tylko w jedną stronę - powiedziałem najspokojniej jak tylko mogłem. Szerokość jezdni na  jedno auto i wysokie mury z obydwu stron sprawiały wrażenie, że poruszamy się w stronę obłoków we wnętrzu kamiennej rynny. To nawet dla mnie, była sytuacja nieoczekiwana. Proszę zaufaj mi, zobaczysz miejsce wyjątkowe - siliłem się dalej w nadziei, że to coś zmieni. I gdy pojawił się wreszcie wysoki las, a tuż za nim murowana wieża jej twarz pojaśniała, a w kącikach ust jakby coś drgnęło.  Wtedy z niedowierzaniem w głosie cichutko zapytała - to jest to? Tak, to jest to - odpowiedziałem z ulgą. To fenomen, którego szukać ze świecą. Zapomniane, umierające miasteczko na szczycie prawie czterystumetrowego klifu. Gdy weszliśmy na brukowany plac pomiędzy dzwonnicą, a kamiennymi domami, niebo zsiniło niespodziewanie, a po chwili z ołowianych chmur lunął rzęsisty deszcz. Jakby wszystko sprzysięgło się przeciwko mnie. Chwyciłem Elę za rękę i wbiegliśmy  do niskiej przybudówki, przyklejonej do dzwonnicy. To znak, to zły znak - powiedziała Ela. Jaki znak? - zapytałem. Nie wiem, ale może niepotrzebnie tu przyjechaliśmy, tu chyba coś jest nie tak - dodała. Po kilku minutach ulewa zelżała, aż wreszcie odeszła, a na placu zapanowała zupełna cisza.

Lubenice
Tak, tu rzeczywiście  chyba coś jest nie tak - wróciłem do naszej rozmowy. Zobacz na te kamienne puste domy, dziwaczne jak z bajki kominy, bramy z łukami, pozabijane tu i ówdzie deskami okna, niskie drzwi wejściowe, sklepione przejścia, malutkie ogródki, cmentarz w dole, no i ta pustka. Pustka i brak ludzi. Tu nie ma ludzi. Czy ty zauważyłaś, że  tu nie ma ludzi? - zapytałem.  No właśnie to jest ten fenomen. Jeszcze przed wojną żyło tu podobno kilkadziesiąt rodzin, a teraz  tylko siedmioro staruszków. I wtedy jak  na zawołanie gdzieś niedaleko za moimi plecami, zaczęły skrzypieć otwierane masywne drzwi. Powoli z półmroku wyłaniała się przygarbiona  stara kobieta. Rzuciłem okiem w jej stronę, ale ona spuściła wzrok, jakby szukała czegoś pod kamiennymi schodami, a gdy podniosła oczy,  pojawił się na jej twarzy delikatny uśmiech. Dobar dan - powiedziałem, a ona skinęła głową i pomachała mi w geście pozdrowienia. Była drobna, niska, siwa i dobrotliwa.  Stała tak przez chwilę oparta jedna ręką o sękatą laskę i przyjaźnie oswajała się z naszym widokiem, aż wreszcie odwróciła się i weszła  z powrotem do domu. Drzwi znowu zaskrzypiały, a ona zniknęła w mroku sieni.  Niebo wtedy jakby bardziej pojaśniało, a powietrze stało się cieplejsze. Zobacz tam na dół - pokazałem Eli palcem, wystający zza skarpy kawałek pięknej złotopiaszczystej plaży. No, ale co nam z tego, przecież tam nie ma dojścia - mądrzyła się. A właśnie, że jest - powiedziałem z przekąsem.  I moglibyśmy tam pójść, ale to jakaś godzina marszu, więc chyba sobie odpuścimy, co? jak myślisz? - zapytałem. Spojrzała na mnie, uśmiechnęła się i powiedziała - myślę, że dobrze, że tu przyjechaliśmy, nie wiedziałam, że są jeszcze na świecie takie miejsca. Już czas, jedźmy do Baśki.

Prom z wyspy Cres na Krk



Droga do portu w Meragu schodziła stromo w dół. Słońce srebrzyło wodę, aż po zielony brzeg wyspy Krk. Chwilę później zakręt w lewo odsłonił całkowicie przystań promową. Cholera chyba jesteśmy spóźnieni - pomyślałem. Byliśmy jeszcze wysoko, a ja wyraźnie widziałem, jak na pokład promu wjeżdżają już ostatnie samochody. Podjechałem pod kasę, wysadziłem Elę i ruszyłem w stronę nabrzeża. Furta rufowa zaczęła się podnosić, gdy zatrzymałem się tuż za nią z piskiem opon. Przepadło, trudno - przeszło mi przez myśl. Wysiadłem z auta i obejrzałem się. Ela z Bożeną biegły z rozwianymi włosami i biletami w ręku jakby miały nadzieję, że coś się jeszcze odmieni. Wielki metalowy pomost wjazdowy zatrzymał się nagle, a potem zaczął opadać. Człowiek przy cumach ciągle czekał, a my mogliśmy wjechać na pokład. Cud, popatrz zdarzył się cud - odezwał się Andrzej. No tak, porządny facet z tego kapitana - pomyślałem. Odwróciłem się i zobaczyłem człowieka, który tym wszystkim zarządzał. Hvala ljepa - podniosłem rękę i krzyknąłem w jego stronę. Molim, molim - odpowiedział. Płynęliśmy do Valbiski.

Koniec cz. I.