Grecja

piątek, 2 listopada 2018

Polskie góry. Na Kondracką Kopę, a potem w dół.

       Zakopane jest tylko jedno i nic się na to nie poradzi, a szkoda, bo gdyby było inaczej pewnie by się tak nie strywializowało, nie zbanalizowało i nie skomercjalizowało. Narcystyczne Zakopane, zagubione w pogoni za mamoną, umiłowaniu do kiczu i coraz bardziej powszechnej bylejakości. Tłok, zgiełk i to dojenie pieniędzy za wszelką cenę jest odrażające i pewnie dlatego nabieram coraz większej awersji do tego miasteczka, miejsca gdzie podano mi kiedyś niejadalny bigos. To nie jest jednak powód by obrażać się na Tatry, no nie, na pewno nie, bo przecież chodzenie po górach nie musi oznaczyć nawet zbliżania się do Krupówek; to dwie zupełnie inne sprawy, które jak sądzę da się oddzielić. Tatry były, są i zawsze będą piękne, a ich uroda przyciąga i daje ukojenie – zapewne - każdej skołatanej duszy. No wiec jedziemy, nie dla Krupówek, a dla widoków niezapomnianych: słońcem oblanych szczytów i grani, przełęczy i dolin, stawów i szumu strumieni i ptaków rozkołysanych na niebie.
…………..……………………………………………………………………………………………….
      Nasz plan był prosty: wjazd na Kasprowy Wierch (1987) – czerwonym szlakiem na Pośredni Goryczkowy (1874) – Goryczkowa Czuba (1913) – Suche Czuby (1799) – Suchy Wierch Kondracki (1893) – Przełęcz pod Kondracką (1863) – Kopa Kondracka (2005) – na żółty szlak do – Kondrackiej Przełęczy i w prawo na niebieski szlak do Doliny Małego Szerokiego, a potem do Schroniska na Hali Kondratowej – Polana Kalatówki i dojście do drogi Brata Alberta – Kuźnice – 10.5 km (5 godzin)
…………..……………………………………………………………………………………………….
        Dla takich jak my, pospolitych amatorów górskich wędrówek, to droga – pi razy drzwi - na pół dnia albo może i nieco więcej. Najważniejsze jednak, że mamy dobre buty, coś do jedzenia, no i (chyba wystarczający) zapas wody. Ruszamy





















































































        Pierwszy kryzys dopadł nas na Kondrackiej Przełęczy. Zjawił się niespodziewanie, gdy po krótkiej przewie chcieliśmy ruszać dalej. Dotknął Elę swoja niewidzialną ręką i posadził ponownie na wielkim kamieniu. Tak jakby z niczego zrobiła się słaba, apatyczna i bez woli dalszego chodzenia. Po raz drugi stało się to, gdy na horyzoncie zobaczyłem schronisko. Stopy Eli cierpiały coraz bardziej, ale perspektywa odpoczynku pod dachem dodawała jej sił i wprawdzie z grymasem cierpienia na twarzy, ale doszła jakoś do celu. Zapachy dobiegające od strony kuchni tchnęły w nią wtedy nowego ducha, a gorący posiłek przywrócił chęci i wiarę we własne siły.      
        Była już szósta po południu, gdy niebieskim szlakiem weszliśmy do Kuźnic i tu przy ławce - obok parkingu - zamknęło nam się koło; stąd, dzisiaj rano ruszaliśmy w drogę. Byliśmy 10 godzin w górach. Teraz dopiliśmy resztkę wody z plecakowych zapasów, zjedliśmy na spółkę ostatnią kanapkę i tak jakby bezwiednie przymknęły mi się oczy. To nie był chyba jednak sen …. a może i był. Nie jestem tego pewien. Ławka była prawdziwa, a tak jakby mnie tutaj przez moment nie było. Ela chwycił nagle moją rękę i wtedy ocknąłem się. Byłem jak nowo narodzony, mogliśmy iść dalej.