Tego dnia ranek znowu był piękny. Gdy wjechaliśmy do Villaggio Adriano dochodziła dziewiąta. Droga snuła się pośród niskich zabudowań. Za kolejnym zakrętem ulica wyprostowała się, a na jej końcu ponad koronami drzew pokazały się wzgórza. Na jednym z nich rozsiadło się miasteczko, zerknąłem na mapę, ale i tak nie byłem pewien czy to Pantelucano, czy może Villanova. Wiedziałem jedynie, że jesteśmy coraz bliżej celu.
Skręciliśmy w prawo i przy rozjeździe pokazała się tablica z napisem Tivoli. O to chodziło.
Rozproszona zabudowa gęstniała i przy Via Nazionale Tiburtina zrobiło się bardziej miasteczkowo: sklepy, hotele, restauracje, parkingi i liczne domy mieszkalne. Do Tivoli mieliśmy stąd nie więcej jak pięć kilometrów. Chwilę później domy znowu zostały za nami i w przedniej szybie wyrosły oliwne gaje, a ulica przemieniła się w kawałek prowincjonalnej szosy.
Pięliśmy się po łagodnym stoku aż do ostrego zakrętu w lewo, a potem jeszcze bardziej, aż do pierwszych zabudowań. Pod nami, z lewej strony odsłoniła się urocza panorama Lacjum.
Wjechaliśmy wreszcie do Tivoli, miasteczka, które od wieków zamieszkiwane było przez najbogatszych Rzymian, miejsca wielu zabytków z najwyższej półki; polecanego przez turystyczne przewodniki. To właśnie dlatego tu przyjechaliśmy. A najbardziej, z wszystkiego, nęciła nas Villa d’Este i ogrody z fontannami, czyli tak szczerze mówiąc, to co zostało w spadku z czasów późnego renesansu.
Wypiłem moje ulubione espresso, Ela cappuccino i mogliśmy zacząć nasz spacer.
Na Piazzale delle Nazioni Unite było tłoczno, a ja przekornie bawiłem się w odróżnianie przybyszy od miejscowych. Liczne kawiarenki, restauracje i budki z pamiątkami, wyznaczały terytorium szwendania się turystów z całego świata. Ela podała mi rękę i poszliśmy na Piazza Giuseppe Garibaldi. To doskonale miejsc, by zrobić sobie pierwsze dobre zdjęcie w Tivoli.
Skręciliśmy w prawo i przy rozjeździe pokazała się tablica z napisem Tivoli. O to chodziło.
Rozproszona zabudowa gęstniała i przy Via Nazionale Tiburtina zrobiło się bardziej miasteczkowo: sklepy, hotele, restauracje, parkingi i liczne domy mieszkalne. Do Tivoli mieliśmy stąd nie więcej jak pięć kilometrów. Chwilę później domy znowu zostały za nami i w przedniej szybie wyrosły oliwne gaje, a ulica przemieniła się w kawałek prowincjonalnej szosy.
Pięliśmy się po łagodnym stoku aż do ostrego zakrętu w lewo, a potem jeszcze bardziej, aż do pierwszych zabudowań. Pod nami, z lewej strony odsłoniła się urocza panorama Lacjum.
Wjechaliśmy wreszcie do Tivoli, miasteczka, które od wieków zamieszkiwane było przez najbogatszych Rzymian, miejsca wielu zabytków z najwyższej półki; polecanego przez turystyczne przewodniki. To właśnie dlatego tu przyjechaliśmy. A najbardziej, z wszystkiego, nęciła nas Villa d’Este i ogrody z fontannami, czyli tak szczerze mówiąc, to co zostało w spadku z czasów późnego renesansu.
Wypiłem moje ulubione espresso, Ela cappuccino i mogliśmy zacząć nasz spacer.
Na Piazzale delle Nazioni Unite było tłoczno, a ja przekornie bawiłem się w odróżnianie przybyszy od miejscowych. Liczne kawiarenki, restauracje i budki z pamiątkami, wyznaczały terytorium szwendania się turystów z całego świata. Ela podała mi rękę i poszliśmy na Piazza Giuseppe Garibaldi. To doskonale miejsc, by zrobić sobie pierwsze dobre zdjęcie w Tivoli.
Okolice Rzymu.
|
Miasteczka na wzgórzach Lacjum
|
Via Nazionale Tiburtina
|
Tivoli - Piazza
Giuseppe Garibaldi.
|
Santa Maria Maggiore przy Piaza Trento.
|
Villa d’ Ester (1509-1572)
|
Widok z pałacowego okna na
okolicę.
|
… przed nami wzgórza, pod nami ogrody
|
Widok z tarasu
|
Ogrody pełne cudów (giardini delle meraviglie)
|
Cento Fontane (sto fontann)
|
Fontanna dell'Ovato (owalna )
|
Fontann di Nettuno
(fontanna Neptuna)
|
Fontanna dell'Organo (grająca)
|
… ponownie na placu Trento
|
Via Santa Maria Maggiore
|
Żegnamy Tivoli
|
Była piąta po południu, gdy ociężałe nogi zaczęły upominać się o litość. Co mieliśmy zobaczyć, zobaczyliśmy, a czym mieliśmy się nasycić – nasyciliśmy. Było super. Wypad do Tivoli zakończył się sukcesem, a nasza podróżnicza chciwość została całkowicie zaspokojona. I pewnie zostalibyśmy tu dłużej, gdyby nie nowe zobowiązania. Czas stał się natrętny, zaczął przyspieszać i nieznośnie poganiać. Cóż – trzeba było wiec jechać dalej.
Tym razem Strada Regionalne numero 5 poprowadziła nas w stronę Rzymu.