Grecja

sobota, 28 listopada 2020

Mazury (cz. VI.) Rowerem wzdłuż jeziora Tałty.

         Tego  roku  poznawaliśmy Mazury  na  różne  sposoby: pływaliśmy kajakami, statkiem i  promem, jeździliśmy po okolicy autem i łaziliśmy pieszo. Z każdego dnia zapisywały się w mojej pamięci wspomnienia. Aż wreszcie nadszedł koniec, zbliżał się  czas rozstania. Został jeszcze tylko  jeden dzień, a potem pakowanie i powrót do domu. Ostatni dzień, ostatnia szansa, na miłe reminiscencje z mazurskich wakacji.            Była północ, wyszedłem na taras i spojrzałem w rozgwieżdżone niebo. To był znak, dobry znak i szansa na śliczny poranek, a także  być może słoneczny dzień. Liczyłem w duchu, że tak właśnie będzie. W głowie rodził mi się plan; niby banalny, ale jednak, jak sądziłem, sensowny. Po prostu wypożyczymy od pana Rysia rowery i pojedziemy  wzdłuż jeziora Tałty – przyszło mi do głowy.  No, może nie aż  tak, aby objechać je dookoła, ale  chociażby  kilka, a  może kilkanaście  kilometrów, wzdłuż brzegu, w stronę Rynu.  Weźmiemy coś do picia,  do jedzenie i zrobimy sobie gdzieś, na nieznanej jeszcze, ukwieconej łące, nad brzegiem jeziora  pożegnalny piknik; jakoś tak ładnie mi się to układało.                    
       To nie miało być żadne wykręcanie kilometrów na siłę, ani ściganie się z czasem, to miał być przyjemny  rowerowy  spacer  w  niezwykłej scenerii: nad wodą, wśród  lasów, łanów zbóż, kolorowych łąk i kołyszących się nadbrzeżnych  trzcin.
 
Marina "Nawigator" na jeziorze Tałty - początek trasy.


Okolice jeziora Kuchenka.




Jora Mała




Ciągle...  nad jeziorem Tałty.




Jora Wielka - dom z roku 1898. 




Przystań koło "Knajpy"









Pośród pól, łąk, lasów i jezior.



Widok na jezioro Tałty ze wzgórza. 



Mazurska łąka - nasze piknikowe miejsce.





W drodze powrotnej.






Czas jechać na spóźniony obiad.



  –To był bardzo dobry pomysł – powiedziała Ela, gdy tylko wróciliśmy do hotelu. - Było cudownie, szkoda, że nie zrobiliśmy tego wcześniej.                                                                                 – Szkoda, szkoda to znaczy kiedy, przecież i tak mieliśmy wszystkie dni wypełnione – odparłem. 
– No tak, no to może  zostaniemy? – zapytała, tak jakby sama nie wierzyła w to co mówi.
      Uśmiechnęła się radośnie i puściła do mnie oko.                                                                     
– Dobra, dobra, ja idę oddać rowery, a ty spróbuj zorientować się  czy w kuchni zostało  coś jeszcze do jedzenia – zaproponowałem.                                                 
     Byliśmy głodni i trochę zmęczeni, ale co najważniejsze szczęśliwi. To był kolejny udany dzień,  nasz ostatni dzień na Mazurach.                                                                                         
      Jutro wracamy do Opola.    
       


czwartek, 29 października 2020

Mazury (cz. V .) Bastion pomiędzy dwoma jeziorami.

             To była środa, dopiero co wstałem i ciekawy budzącego się dnia wyszedłem na taras. Spojrzałem w górę i nie miałem wątpliwości, że słońce tym razem o nas zapomniało. Być może nawet obraziło się. Szukałem jeszcze przez chwilę jakiejś iskierki nadziei, ale nic z tego.  Zrozumiałem, że  żadne zaklinanie nieba nic tu nie pomoże. Brzuchate chmury pęczniały wstrzymując się jednak litościwie od deszczu, wiatr – jakby ze współczucia -  powoli zaczął słabnąć. No i co? – zadałem sobie w duchu pytanie. - Co tu dzisiaj robić?                                                                                   
             Jeżeli  nie plaża i pływanie, to może zwiedzanie; szkoda przecież dnia. Nie zamierzałem, od rana do wieczora, ślęczeć nad książką i liczyć kolejne wypite kawy. O nie, nie - co to, to nie. Nie po to tu przyjechaliśmy, nie będę  przecież siedział w pokoju jak więzień własnej bezsilności.         
           Gdyby tylko nie lało, to każdy wyjazd miałby sens – chodziło mi po głowie. Zerknąłem jeszcze raz w niebo i przyjąłem za  pewnik, że tak właśnie się stanie. Uznałem, że tego dnia deszczu nie będzie; arbitralnie - koniec, kropka. Od tej chwili tylko tej wersji zamierzałem się trzymać. Zdecydowałem, że zaraz  po śniadaniu wyruszymy w drogę.                                    
         Wróciłem do pokroju i szybko wziąłem  do ręki przewodnik. W pięć minut plan był gotowy. 
         Ela tylko uśmiechnęła się pod nosem.                                                                             
– A jak lunie – powiedziała ze zdumieniem na twarzy.                                                     
– Nie lunie – odparłem pewnym głosem – gwarantuje ci, że nie lunie, a nawet gdyby w co  nie wierzę, to najwyżej zatrzymamy się , na trochę dłużej, w jakiejś knajpie.                     – Niech ci będzie – przytaknęła. – Chyba lepiej gdzieś pojechać, niż się nudzić.        
        Pół godziny później byliśmy już w drodze do Giżycka, a konkretnie do, położonej pomiędzy dwoma jeziorami, dziewiętnastowiecznej fortecy.  
Twierdza Boyen (1844 - 1851)


Brama główna do fortu. 




Grupa rekonstrukcyjna  -  w mieście
... i na terenie twierdzy.

Dawny krzyżacki zamek w Giżycku.






Most obrotowy na Kanale Łuczańskim.








Port i przystań żeglarska.


Zatoka Tracz.




Deszczowy rejs po jeziorze Kisajno.






Centrum Giżycka.
Zamek w Rynie - od 2006 roku czterogwiazdkowy hotel.


Historia z Krzyżakami w tle.






Dawny dziedziniec.




Przy ulicy szkolnej nad jeziorem Ryńskim.


Znowu delikatnie siąpi.































































Zapadający zmierzch nad jeziorem i nad zamkiem Ryn poganiał nas i przymuszał do powrotu. To był kolejny udany dzień na Mazurach. Wprawdzie bez słońca i z odrobiną deszczu, ale i tak udany. Nisko zawieszone chmury, na tle ciemniejącego nieba, stawały się  coraz bardziej postrzępione. Nie chciałem już dłużej czekać.                 Zeszliśmy z zamkowego dziedzińca w dół, w stronę niewielkiego parkingu przy  zbrojowni. Auto stało tam gdzie je zostawiłem. Kilka chwil później byliśmy już w drodze, w kierunku  na Mikołajki. Przed nami dwadzieścia kilometrów z drobnym grosikiem. Wszyscy już byli nieco  zmęczeni.                                                                Jechaliśmy powoli wąskimi drogami, po rozległych równinach, ginących w mrokach  zbliżającej się nocy. Tu i ówdzie rozświetlały  się  okna, pochłanianych przez ciemność wiejskich domów, pojedynczo i po kilka; jak żółte, szlachetne kamyki rozrzucone na grafitowym suknie.