Cztery dni w Londynie za nami i ciągle nam się jeszcze chce. To dobrze. Chwilami tylko martwi mnie, perspektywa nadchodzącego końca, już go czuję i jest mi żal. Posiedziałbym tu jeszcze trochę, bo chodzenie po Londynie daje tyle przyjemności. Każdy dzień, to nowa odsłona tego samego miasta. Fascynujące. No i pogoda jakaś dla nas łaskawa - oby tak dalej. Czasu już jednak coraz mniej i trzeba by pomyśleć jak głupio go nie tracić. Po kolacji, Ela zaproponowała - Greenwich. Świetnie - pomyślałem. To droga daleka, ale pomysł doskonały. Godzinę później mieliśmy już wszystko dopięte:
Dzień piąty: "Południk zero". University of Greenwich - National Maritime Museum - Royal Observatory Greenwich - Canary Whart.
Dzień szósty: "Od opery do pałacu królowej". Covent Garden Station przy Long Acre - Royal Opera Hous - Russel Street - Covent Garden Market - Wellington Street (Lyceum Theatre) - Trafalgar Square - Pall Mall - The Mall - St James's Park - Buckingham Palace.
......................................................................................................................................................................................
Tym razem było inaczej. Gdy wsiadaliśmy do metra na Rayners Lane, świeciło słońce i nic nie zapowiadało zmiany. Za to niebo nad North Greenwich, było już szare i siąpił drobny deszcz. Przejechaliśmy przez całe miasto, by wylądować na końcu, w wypiętym ku północy zakolu Tamizy, na wschodnich peryferiach miasta. Byliśmy na miejscu, pod wielką Areną O2. To jedna z najpopularniejszych hal sportowo-widowiskowych na świecie. Czy ty wiesz, że tu kiedyś dawał czadu mój ulubiony Led Zeppelin - powiedziała do mnie Ela. No wiem, ale kto tu nie dawał czadu, jeżeli jeszcze tacy są, albo kiedyś się narodzą jak twój Led Zeppelin, to na pewno kiedyś tu się zjawią, mówię ci - powiedziałem z przekonaniem. To tak jak Madison Square Garden w Nowym Jorku dla bokserów - dodałem chwilę później. Mówisz poważnie? - zapytała. No tak, jak najbardziej poważnie - odpowiedziałem.
Przy wyjściu ze stacji rozłożyłem parasolkę i pomyślałem, że szczęście nas chyba wreszcie opuściło. To nie była dobra wiadomość i co najgorsze nie było dobrej prognozy. Nie byłem, też w dobrym nastroju - chociaż starałem się tego nie okazywać. Pomyślałem jednak, a co tam pogoda - przecież dla mnie dzisiaj najważniejsze, to stanąć na południku zero. Po to tu przyjechałem. To cała moja tajemnica - postawić stopę na tej kresce, która dzieli świat na dwie części - tylko to mnie dzisiaj kręciło. Nie zaczynałem rozmowy o pogodzie, bo to jedynie mogło doprowadzić do katastrofy nastrojów, a tego najbardziej się bałem. W odwodzie - gdyby ktoś uderzył w te nuty - miałem argument, że najważniejsza jest pogoda ducha, a nie to co zsyła nam niebo. Sprawdziłem już ten wariant kilka razy i zawsze był dobry. Powoli ruszyliśmy w stronę przystanku. Deszcz jakby ustawał i po chwili, zza zakrętu wyłonił się czerwony, piętrowy autobus. Stąd jedziemy kawałek, a potem spacer, aż do samego obserwatorium - oznajmił spokojnie Beniamin. No to przynajmniej jest jakiś konkret - pomyślałem. Po chwili autobus wjechał na Blackwall Lane, skręcił w prawo i minął kamienny, anglikański kościół tutejszej parafii. Lubię zapamiętywać takie miejsca. Wpisuję je w pamięć mimowolnie, bo to zawsze może się przydać. Taki nawyk - może głupi, ale kilka razy, w rożnych sytuacjach i różnych miejscach okazał się przydatny. Kilometr dalej (chyba nie więcej) był nasz przystanek. Beniamin dał mi w pewnej chwili dyskretny znak, że tu właśnie wysiadamy.
Staliśmy przez chwilę na chodniku przy Romney Road, obok kampusu University of Greenwich. Ładnie tu - powiedziała zaraz po wyjściu z autobusu, rozpromieniona Ela. Deszcz powoli ustawał, ale to jeszcze nic nie znaczyło, niebo ciągle było zagadką. Chodźcie, wejdźmy do środka - mimowolnie rzucił Beniamin. To był przyjemny spacer wśród, wielkich barokowych budynków dawnej Old Royal Naval Coleege - Wyższej Szkoły Królewskiej Marynarki Wojennej. Jest tu gdzie pochodzić, teren rozległy i ciągnie się od Romney Road, aż do brzegu samej Tamizy. Po drugiej stronie ulicy, na wprost Naval College Gardens, wystarczy przejść przez bramę, by stanąć na wprost National Maritime Museum - największego muzeum morskiego w całym Zjednoczonym Królestwie. Szeroka alejka od strony ulicy poprowadziła nas, aż do drzwi wejściowych budynku podpartego dwiema parami strzelistych kolumn. Wprawdzie deszcz już nie padał, ale czułem, że moja koszula jest wilgotna i to mi trochę dokuczało. Nic nie mówiłem, ale miałem nadzieję, że wewnątrz to się zmieni. I rzeczywiście, po kwadransie, byłem już prawie suchy. Wszystko idzie w dobrą stronę - pomyślałem. Nie odzywaliśmy się do siebie, chociaż nikt nie był na nikogo obrażony. Daliśmy się ponieść fali zwiedzających, z sali do sali w zupełnej ciszy. I to było przyjemne, tym bardziej, że muzeum jest imponujące i jest co oglądać. Wśród przepięknych i z pietyzmem wykonanych modeli łodzi, statków i okrętów, dawnych map i manuskryptów, ciekawych urządzeń i instrumentów nawigacyjnych i naukowych, a także obrazów angielskiego i holenderskiego malarstwa można po prostu zapomnieć o bożym świecie.
Wszystko w tej okolicy ma jakiś związek z żeglarstwem, astronomią i nawigacją - to są tradycje wyrosłe z odległej historii. Tutaj przed wiekami lądowały rzymskie legiony, na szlaku podboju Albionu i tutaj powstawała od podstaw Królewska Marynarka Wojenna - Royal Navy. Tutaj także, w poszukiwaniu czasu uniwersalnego i południka zerowego, powstało centrum badań astronomicznych. Greenwich to nie tylko miejsce na mapie, ale i trwałe pojęcie w astronomii i nawigacji - to coś szczególnego i wyjątkowego. Można tu stanąć okrakiem nad południkiem zero i jedną nogą być na wschodzie, a drugą na zachodzie świata. Tego własnie chciałem - takie skryte i banalne marzenie faceta, który nagle wraca pamięcią do przeczytanych dawno książek. Gdy wyszliśmy na zewnątrz już świeciło słońce - po raz pierwszy tego dnia. Jak to wszystko się tu zmienia - westchnęła uśmiechnięta i zadowolona Ela. Nie chciałem krakać, ale byłem wniebowzięty, że niebo i tym razem się nad nami ulitowało. Staliśmy teraz na tyłach muzeum od strony zadbanego i ładnie urządzonego parku, który rozłożył się w dolinie i na okolicznych wzgórzach. Od razu pomyślałem, że tu nic nie jest dziełem przypadku, bo to przecież kolejny, spośród królewskich parków w Londynie. Uwielbiam londyńskie parki i to już od pierwszego dnia. Opowieść o tym uroczym miejscu, najlepiej zacząć od księcia Gloucester Humphreya Lancastera, który na poczatku piętnastego wieku teren ten ogrodził, a potem wziął się za jego urządzanie. Najpierw zbudował blisko rzeki pałacyk Bella Court, przekształcony później w Pałac Placentia, a następnie w Queen's House i Greenwich Hospital. Na wzgórzu zaś postawił zamek zwany "wieżą księcia Humphreya". I to jest gwoźdź naszego dzisiejszego programu, najważniejsze miejsce, do którego tak od rana pielgrzymujemy - Królewskie Obserwatorium Astronomiczne. Na dworze zrobiło się ciepło i przyjemnie, a pierzaste obłoki dawały coraz więcej miejsca natarczywemu słońcu.
Spacer zaczęliśmy, od alejki Herbaceous Border czyli zielna granica - biegnącej wzdłuż muru, na tyłach muzeum. Łagodne podejście zacienioną ścieżką, do obserwatorium jest proste i nie nastręcza żadnych trudności. Nawet na gwiaździstym skrzyżowaniu w połowie drogi - gdzie spotyka się siedem dróżek - nie można się pomylić. W miłej atmosferze i dobrych humorach, dotarliśmy w końcu na wzniesienie, pod pomnik generała Jamesa Wolfe'a, człowieka znanego tu i cenionego za to, że w 1759 roku złoił skórę Francuzów w Quebecu, a Kanada dzięki niemu stała się jedną brytyjskich prowincji. No to co, jesteśmy na miejscu - oznajmiła triumfalnie Natalia. Kurcze, co za widok - dodała, rozpromieniona. Popatrz, popatrz - ekscytowała się nieprzerwanie jeszcze przez chwilę. Faktycznie - pomyślałem. To świetny punkt widokowy - rewelacja. Przed nami jakby ktoś rozłożył zielony dywan, osuwający się łagodnie w stronę rzeki, nieco dalej rozjaśnione słońcem budynki muzeum morskiego i uniwersytetu, potem Tamiza, a za nią skupisko szklanych drapaczy chmur Canary Wharf. Słońce przyszło jak na zamówienie i zrobił się z tego obraz niezwyklej jakości. Nawet sobie tego wymarzyć nie mogłem. Tuż obok, pod pomnikiem wypatrzałem wolną ławkę, więc usiadłem szybko i rozparłem się wygodnie. To było doskonałe miejące do obserwacji. Potem przyszła Ela i znowu byliśmy razem. Założyłem nogę na nogę i tak gapiłem się przez chwilę zupełnie bezmyślnie.
Budynek na południku zerowym |
Czas na zwiedzanie. Byliśmy w Królewskim Obserwatorium Astronomicznym (The Royal Greenwich Astronomical Observatory). Ta historia zaczyna się 10 sierpnia 1675 roku i dotyczy badań oraz analiz pomiarów astronomicznych, potrzebnych do nawigacji w żegludze dalekomorskiej. W dziewiętnastym wieku było to najbardziej znane obserwatorium na świecie, stoi bowiem na południku zerowym i to jest klucz do tajemnicy o tym niezwykłym miejscu - 180 stopni na wschód i na zachód od południka, tworzy magię podziału świata. Dlatego to takie ważne. Ale to nie ciekawość, ani pogoń za postępem, nakręcały tę spiralę badań i poszukiwań. Źródło leżało w wojnie. W tamtym czasie Anglia i Francja, prowadziły ze sobą walkę na śmierć i życie, o panowanie nad morzami i oceanami, a kluczem do sprawy była umiejętność precyzyjnego wyznaczania długości geograficznej, w tym także zdolność określania dokładnego czasu, na podstawie nieustannej obserwacji słońca. Z tamtego więc czasu pochodzi wiele przyrządów astronomicznych, które pomagały wyznaczyć dokładny moment górowania słońca w południe. Takie było główne zdanie obserwatorium w Grenwich. Przełom przyszedł 13 października 1884 roku. To własnie wtedy, linia przechodząca przez budynek obserwatorium, została przyjęta i określona jako południk zerowy, a czas miejscowy w tym punkcie, uznano za tzw. uniwersalny czas średni, czyli GMT - Greenwich Mean Time. W stosunku do tego czasu określa się na całym świecie strefy czasowe, zmieniające się o godzinę co 15 stopni długości geograficznej. Najnowsze, satelitarne badania amerykańskie, wprowadziły jednak korektę w położeniu tej linii i przesunęły ją o 102 metry w kierunku wschodnim. Niby niewiele, ale jednak coś tam się zmieniło. Nie chciałem Eli psuć humoru i opowiadać jej o tym, że tu - to nie tu, że to - to nie to, więc powiedziałem jej bez ogródek, całą prawdę o złośliwych Amerykanach. Spojrzała na mnie z odrobiną ironii i ze stoickim spokojem oznajmiła - wiem o tym, ale przecież nie będziemy przejmować tym, że Amerykanie zawsze coś wiedzą lepiej. Chyba chcieli nam spaprać, wycieczkę do Greenwich, tak mi się coś wydaje - niech spadają. Chodź pójdziemy poszukać lepiej tego starego południka - dodała, wstając z ławki. Zaimponowała mi. Postaliśmy więc sobie, przez kilka chwil na południku zero, trzymając się za ręce - raz z jednej, a raz z drugiej strony. Magiczne miejsce podziału świata - pomyślałem. Potem ponioslo nas do planetarium i daliśmy się wciągnąć na projekcję cudownego filmu o wszechświecie. Byliśmy w kosmosie, w wielu galaktykach, wśród gwiazd, by na koniec wrócić z powrotem do banalnej rzeczywistości. Zjelismy obiad, a potem przespacerowaliśmy się jeszcze po mieście. Czas wracać zadecydowała Natalia. Godzinę później, byliśmy już po drugiej strony Tamizy. Wylądowaliśmy w samym sercu Canary Wharf, nowej szklanej dzielnicy wielkiego biznesu i wielkich budynków, strzelających pionowo w górę pod samo niebo, jak klify nad oceanem. To najnowsze wydanie Londynu w głębokim zakolu Tamizy, na psiej wyspie i wśród dawnych portowych doków. Wysiadamy tu - zaproponował, jeszcze w czasie jazdy Beniamin. Natychmiast ogarnął nas stan nerwowej mobilizacji i - gdy drzwi wagonu rozsunęły się - stanęliśmy osłupiali na peronie, przed wielkimi, ruchomymi schodami. Stacja Jubilee Line jest futurystyczna, zaprojektowana z rozmachem i wybiega daleko, a nawet chyba jeszcze dalej w przyszłość. Wyszliśmy na zewnatrz, wszędzie woda i szklane domy, do których wjeżdżają i z których wyjeżdżają co chwilę, wagoniki Doklands Light Railway. To taka tańsza wersja metra - automatycznie sterowane pociągi (bez maszynisty). Kolejka przebija się przez szklane domy, pojawia się nad lustrem wody i znowu znika w kolejnej ścianie. To nie jest scena z filmu science fiction - to rzeczywistość.
Ostatni dzień w Londynie - pożegnanie. Natalia i Beniamin już nie mają dla nas więcej czasu - zostajemy więc sami. To dobrze, powłóczymy się tak zupełnie na luzie, może nawet trochę bez sensu - zaproponowała, niby od niechcenia Ela. Wyszliśmy zaraz po śniadaniu tylko we dwoje, na spokojną uliczkę w naszej uśpionej, parterowej dzielnicy. Jest zupełnie cicho, jakby świat się jeszcze nie obudził - przemknęło mi przez myśl. Polubiłem tę drogę wśród małych domków, równo przyciętych żywopłotów i przystrzyżonych trawników. Czułem się tak jakbym mieszkał tu co najmniej od roku, jakbym codziennie tędy chodził do pracy, albo na zakupy. Miły poranek na Rayners Lane. Szliśmy teraz tylko ona i ja, trzymając się za ręce - jak dzieciaki do szkoły.
Dojechaliśmy do Covent Garden Station, przy Long Acre - tak chciała Ela. Wymyśliła to dosłownie na kolanie - ad hoc. Gdy wyszliśmy z metra uderzyło mnie światło i zgiełk ulicy, a wtedy na moment zakręciło mi się w głowie. Chyba coś mi jest, bo wszystko mi się miesza - pomyślałem. Spokojnie - już lepiej, złapałem w końcu równowagę. Ela chyba nawet niczego nie zauważyła. Lond Acre to fajna ulica - jej jezdnia jest wąska, za chodniki wyjątkowo szerokie. Ciągnie sie od St. Martin's Lane do Drury Lane. Wiele tu ciekawych miejsc. Na przykład pod numerem dwunastym, można znaleźć jeden z najstarszych i najdroższych sklepów z mapami w Wielkiej Brytanii - Stanfords - stoi tu sobie podobno od 1901 roku. Albo na końcu ulicy od strony Great Queen Street, masońskie muzeum The Library and Museum of Freemasonry - księstwo londyńskich wolnomularzy w osiemnastym wieku.
Londyńska ulica |
Przy pubie The Prince of Wales skręciliśmy w Drury Lane, a potem jeszcze raz w prawo, w wąziutką uliczkę Martlett Court. Hałas gwarnej Long Acre został gdzieś daleko za nami. Teraz towarzyszyła nam jedynie cisza, a czasem tylko echo odbite od ścian kamienic z czerwonej cegły. Tak doszliśmy do Bow Street w miejsce - gdzie od 1732 roku - stoi Royal Opera Huose. To kolejna z perełek na londyńskim torcie. Obok La Scali, Opery Wiedeńskiej i Metropolitan Opery, należy do najpiękniejszych i najznakomitszych na świecie. Spory tu dzisiaj ruch, ale i tak nie sposób przejść obojętnie, obok tego budynku.
Cadenhead's Whisky Shop - markowy sklep. |
Byłem już trochę głodny, więc z nadzieją spojrzałem na szyld restauracji Marquess of Anglesey na rogu z Russell Street. Miejsce i cała fasada zwiastowały dobrze, więc z uczuciem ssania w żołądku zaproponowałem, abyśmy może zajrzeli do środka. Daj spokój, nie masz na co pieniędzy wydawać - zbyła mnie bardzo szybko Ela. Ty wiesz, ile tu może kosztować obiad - fuknęła. Oprzytomniałem natychmiast, ale myśl o jedzeniu jakoś mi nie przeszła, była nawet jeszcze bardziej natrętna. Dyskretnie zsunąłem plecak z prawego ramienia i sięgnęłam głęboko, aż po samo dno i wyciągnąłem niewielką torebkę z kanapkami. Chcesz? - zapytałem. Nie, nie, nie chcę - odparła. Twarda sztuka - pomyślałem. Prędzej by mnie dzisiaj zagłodziła, niż by się przyznała, że też jest głodna. Dobra, te se zjem sam - zakończyłem rozmowę. Kanapka była pyszna. Gdy przełknąłem ostatni kęs, dochodziliśmy już do Covent Garden Market. Było mi lepiej.
Przedstawienie na bazarze |
Weszliśmy wprost na spektakl jednego aktora. Tłumy gapiów co chwilę, wybuchały aplauzem pokrzykując, wzdychając i bijąc brawo. Nie do końca świadomie włączyliśmy się w świetną zabawę z mimem pod gołym niebem, na brukowanym placu w samym centrum Londynu. Dopiero później od młodego Anglika dowiedziałem się, że tu jest tak zawsze. Aktorskie przedstawienia są codziennością. To jest skrawek Londynu, gdzie bazar i aktorzy zawsze sobie towarzyszyli i żyli w symbiozie. Tu się wszystko zaczęło tak na dobrą sprawę, gdzieś około roku 1630. Wtedy to powstał w tym miejscu, pierwszy - doskonale zaprojektowany - Square, nazywany Covent Garden Piazza. W tę przestrzeń szybciutko wpisał się nowopowstały kościół St Paul, który przetrwał do współczesności i nie bez przyczyny nazywany jest właśnie kościołem aktorów. To dziwna świątynia, przypominająca wyglądem czasy rzymskie, a może nawt i etruskie. Mówiono wtedy o niej, że to najprzystojniejsza stodoła w całej Anglii. I tak już zostało - przykleiło się i zostało. W pobliżu jak grzyby po deszczu rosły wtedy drewniane szopy i stragany powstającego bazaru. Takie były początki Covent Garden Market. Z lat trzydziestych dziewiętnastego wieku, pozostały do tej pory oryginalne pawilony handlowe. Nie lubię poniedziałków, ale ten poniedziałek w Londynie był wyjątkowy. Okazało się, że tylko raz w tygodniu, tylko tego dnia - odbywają się tu targi staroci. To dobra wiadomość - niezła okazja, żeby przyjrzeć się z się z bliska jak Londyn wyglądał w przeszłości, w szczegółach. Co ludzie czytali, czym i jak pisali, jakie mieli upodobania, jakie były meble, sztućce i naczynia, co wisiało na ścianach, w co się ubierali i stroili i tak dalej - to wyjątkowa i niepowtarzalna lekcja historii. A przy tym okazja do fajnych zakupów. To najbardziej żywe muzeum w mieście. Sporo tu zgiełku, ale i tak czuję tylko dobre klimaty. Londyn ma różne twarze i dlatego właśnie jest ciekawy.
Waterloo Place |
Mieliśmy jeszcze sporo czasu, więc poniosło nas na Wellington Street, żeby chociaż przez chwilę popatrzeć na ładną fasadę Lyceum Theatre. Dopiero stąd obok Strand Palace Hotel, ruszyliśmy w stronę Trafalgar Square. To był pomysł Eli. Zamknąć koło na, które weszliśmy tydzień temu - stanąć ponownie pod kolumną Nelsona. Dobrze, dobrze to niezły plan - poparłem tę sugestię. Chyba chciałem zrobić jej przyjemność. Tak, tak chyba było. Uśmiechnęła się i nic nie powiedziała. Rozgryzała mnie - pomyślałem, za dobrze się znamy. Czułem jednak, że mimo wszystko jest zadowolona. To co, kawa? - zapytałem. Dobrze, niech będzie na koniec kawa - odparła. W pubie oprócz nas i barmana nie było nikogo. Zamówiłem dwie kawy, a ona poprosiła jeszcze o popielniczkę. Barman był miły i szybko się uwinął - byliśmy znowu tylko we dwoje. Tym razem miasto było obok nas.
Na Charles II Street |
Tuż, nieopodal jest Charing Cross Undeground Station - mogliśmy wypić tu kawę, zejść do podziemia i odjechać do domu na Rayners Lane. Wiesz co? - zagadnąłem. Nie ma jeszcze trzeciej, chcesz wracać, czy może jeszcze trochę połazimy? Co? To jest pytanie, czy propozycja? - usłyszałem. Nie wiem czemu, zamyśliłem się na chwilę. No i jak? - Ela naciskała uparcie. Szczerze mówiąc bardziej propozycja, niż pytanie - przyznałem się w jednej chwili. No i to mi się podoba - zakończyła stanowczym, ale miłym tonem. To jest raczej dobry pomysł, przecież nigdzie nam się nie spieszy no chyba, że się mylę - dopytywała retorycznie. Nie mylisz się - odpowiedziałem. Czekałem, aż dopije kawę. Zapłaciłem rachunek i wyszliśmy na zewnątrz.
London Eye - widok z St. Jamess Park |
Proponuję, w stronę królewskiego pałacu, może być ? - zapytałam, na schodach przed National Gallery. Już mnie więcej nie pytaj, tylko prowadź i tak wiem, że będzie dobrze. Minęliśmy Canada House i skręciliśmy w trzecią przecznicę w prawo. Wiedziałem, że gdzieś tu niedaleko jest Theatre Royal Haymarket. To kolejny, stary teatr w tej okolicy. Kilka zdjęć na pamiątkę i kwadrans później, byliśmy już na Placu Waterloo - u zbiegu z Pall Mall. Kilka kroków dalej, za kamienicą z numerem pięćdziesiątym, odsłonił nam się - po lewej - widok, jednego z najstarszych pałaców w Londynie - to pałac św. Jakuba. Oryginalna budowla z czerwonej cegły, postawiona jeszcze za czasów Henryka VIII - w tudorskim stylu. Przez długie lata był najważniejszą królewską rezydencją, a także centrum zarzadzania i administracji korony brytyjskiej. Dopiero gdy sfrustrowany marnym wyglądem i coraz bardziej kiepskim stanem pałacu, król Jerzy III kupił Buckingham House - wszystko zaczęło się zmieniać. Kwestią czasu była więc przeprowadzka na nowe miejsce. I tak też się stało, gdy po pożarze i kilku innych nieszczęściach, wreszcie królowa Wiktoria podjęła decyzję o przenosinach do pałacu Buckingham. Wtedy to czasy świetności St. James's Palace bezpowrotnie minęły.
St. James's Park
|
Pałac dalej tętni życiem, ale teraz już inaczej. To przede wszystkim królewski urząd. Dlatego nie ma co się dziwić, gdy na przykład przy akredytowaniu nowych ambasadorów w Anglii, pada formuła „Jak podaje pałac Świętego Jakuba…”. Nie na urzędzie jednak sprawy się tu kończą, to także londyńska rezydencja księżniczek: Anny, Eugenii, Beatrice i Aleksandry. Przy ogrodzonej z obu stron, wysokim murem Marlborough Road, minęliśmy posterunek gwardii królewskiej i wolno zbliżaliśmy się do alei The Mall. I o to właśnie mi chodziło. To najbardziej dystyngowana ulica w Londynie - łączy Trafalgar Square z pałacem Buckingham. To królewski trakt, miejsce oficjalnych uroczystości państwowych, tędy paradują piesze i konne oddziały gwardii i to tu, można czasami zobaczyć sceny jak z bajki o dobrej królowej w złotej karecie, ciągnionej przez trzy pary zaprzężonych koni. Ulica jest szeroka, a jej nawierzchnia na całej długości sprawia wrażenie czerwonego dywanu, nad którym powiewają wielkie narodowe flagi. Tydzień temu byliśmy na jej końcu pod pałacem, a teraz stoimy tu, na przejściu dla pieszych i zdenerwowany coraz bardziej czekam na zmianę świateł, w nadziei, że z drugiej strony szybko znajdę toaletę. Co za pech, co za pech - prześladuje mnie natrętna myśl. Wreszcie jest - pojawiło się zielone. Lecę jak szalony, ale czy zdążę? Czy zdążę? Nigdy bym nie przypuszczał wcześniej, że w tak sprinterskim tempie będę latał po Londynie i to w okolicach królewskich posiadłości. Ostry zakręt w prawo tuż za bramą, krótka prosta, pusto przy drzwiach z trójkątem - no i jestem uratowany. Jestem uratowany, chciałem krzyknąć, ale coś mi wtedy szepnęło - nie rób z siebie idioty. Pięć minut później byłem już spokojny, mój puls się wyrównał, a serce już nie waliło. Park znowu był piękny, pełen soczystej zieleni ptasiego świergotu, zakochanych par i ciekawskich turystów. Wszystko wróciło, w końcu do normy. Od prawa do lewa zlustrowałem najbliższą okolicę i wzrokiem odnalazłem Elę. Stała samotnie pod rozłożystym platanem i jakby ciągle się za czymś rozglądała. Podszedłem niepostrzeżenie na kilka kroków i zapytałam - czy pani na kogoś czeka? Odwróciła gwałtownie głowę, spojrzała mi prosto w oczy i powiedziała z uśmiechem - tak, no tak, na ciebie wariacie, już myślałam, że przepadłeś, a po chwili dodała - nie wiedziałam, że tak szybko biegasz.
Nad jeziorkiem
|
Tak znaleźliśmy się w St. James's Park, najstarszym królewskim parku w mieście. To ostatnie miejsce w Londynie, w którym zatrzymamy się na nieco dłużej - niezwykle uroczy zakątek. Chcesz odpocząć? - zapytałem. Tak, tak jestem zmęczona, chcę odpocząć - odpowiedziała Ela. Cholera, przecież już tak naprawdę nigdzie nie musimy się spieszyć - pomyślałem. Zostajemy tu. Lubię londyńskie parki. Kilka dni temu byliśmy w: Hyde Park, Green Park, Kensington Gardens i zupełnie niedawno w Greenwich, a teraz przyszła kolej na tę ostatnią oazę ciszy i spokoju. To dobrze. Fajnie tu, to ładne zakończenie naszej wędrówki po Londynie.
Na łonie natury
|
W zielonej scenerii, pośród trawników, krzewów i drzew rozłożyło się leniwie chude i długie jak patyk, jeziorko z dwiema wysepkami. Na wodzie i brzegach pełno łabędzi i pelikanów, płochych kaczek, a gdzieniegdzie szarych gęsi, i wszędobylskich gołębi. Szliśmy tak sobie bez celu, aż na drodze pojawił się most. To dobra nowina, bo łatwo stąd przejść z północnej strony od The Mall, na południowy brzeg do ulicy Birdcage Walk. Ładnie tu - zagadnęła Ela. Popatrz, tam jest Whitehall i Downing Street - pokazałem ręką we wschodnim kierunku, a z tyłu za nami Buckingham Palace. Świetnie widać, stary Londyn - dodałem. No, super, podoba mi się - przytaknęła. Zeszliśmy wreszcie na drugą stronę. U zbiegu dwóch alei, pod starymi platanami pojawiła się nagle ruda wiewiórka, spojrzała na nas chyłkiem i błyskawicznie zniknęła za drzewem. Na okolicznych pagórkach położyło się ostre słońce i zrobiło się jeszcze cieplej niż przed chwilą, a opromienione trawniki jak nigdy dotąd - zapraszały do zielonego salonu. Chodź siądziemy na chwilkę, na tej górce - powiedziała nagle, nieśmiało Ela. Nie pękaj zobacz, jak inni się tu wylegują. Co znaczyło w prostym tłumaczeniu - usiądźmy gdzieś, bo chce mi się palić. Tak, czy siak - pomysł dobry. To było niezapomniane pół godziny - byczenia się na trawniku - w St. James's Park, pod oknami królewskiego pałacu. Położyłem się obok Eli na wznak i spojrzałem w czyste jak łza niebo. Sielanka. Chyba zacząłem przysypiać. Ona siedziała i paliła swojego ulubionego papierosa i znowu byliśmy razem; w obcym kraju, w obcym mieście, w jakimś parku, na zielonym trawniku. Ja przysypiałem, a ona jak zwykle popalała. Znowu byliśmy razem.
Koniec.
Koniec.
Londyn kręci się koło mnie tak jak Paryż, Kiedy w końcu zdecydujemy się, że zaczynamy się brać za organizację takiej podróży zaczynają się zamachy lub zagrożenia nimi i znowu rezygnujemy:( Póki co zadowolę się Twoim Postem:)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam:)
I zdjęcia ładne i historie pięknie opisane:)
OdpowiedzUsuń