Grecja

niedziela, 15 lutego 2015

Bawaria (cz. II.)

     Przed barokową fasadą zamku, pomiędzy dwiema wielkimi donicami pełnymi niebieskich kwiatów kręcili się młodzi, rozgadani Japończycy. Rozmowy ustały, a gwar zamienił się w ciche wyczekiwanie, gdy energicznym krokiem podeszła do nich szczuplutka, rudowłosa dziewczyna w zwiewnej sukience i słomkowym kapeluszu. Uśmiechnęła się i powiedziała do zebranych miłym ale stanowczym głosem ,,Attention please. We are in the smallest but the most beautiful castle of King Ludwig II of Bavaria in Linderhof ". Pomyślałem więc, że może warto posłuchać, tym bardziej, że my już dzisiaj nigdzie się nie spieszymy.
…………………………………………………………………………………………………………..  Zamek Linderhof - zamek Hohenschwangau - zamek Neuschwanstein - jezioro Bodeńskie - Meersburg - wyspa kwiatów Mainau - Monachium (cz.II.)



Sceneria niczym do teatralnego spektaklu: tarasowy ogród z malowniczą fontanną i pozłacaną figurą Flory z aniołkami, a także położona na wzgórzu świątynia grecka z posagiem Wenus. Ela była zachwycona
Ogrody w Linderhof.
    Linderhof to jeden z wielu zamków bawarskiego króla Ludwika II (1845 - 1886). Ten z natury pacyfista, miłośnik sztuki i jej mecenas, angażował wielkie pieniądze właśnie w tego typu przedsięwzięcia – to była  jego idee fixe. Oddany był architekturze, ale także i muzyce.  Uwielbiał Richarda Wagnera, który, kiedyś  napisał o nim tak ,,Na swoje nieszczęście król był  tak przystojny i wrażliwy, tak uduchowiony i szczery, że obawiam się, iż jego życie po prostu zniknie jak jakiś boski sen". No i tak też się stało. Wagner nie mylił się.  Bajkowy król – bo tak też o nim mówiono  - zginął w niewyjaśnionych okolicznościach w wieku zaledwie 41 lat.
Mauretański pawilon w Linderhof.
     Wszystkie komnaty są tu w baroku i rokoko. W jadalni pokazano nam czarodziejski stół, który wraz z nakryciem wyłania się wprost z podłogi. To takie bajkowe cudo - jak w baśni u braci Grimm. Nie mniej piękne niż wnętrza są przylegle ogrody. Tu na kilku poziomach znaleźć można fontanny, kaskady, pozłacane posągi i figury, nie mówiąc o ustronnych zakątkach - gdzie można posiedzieć w spokoju. Potem ruszyliśmy w stronę mauretańskiego pawilonu, by w końcu stanąć przed wejściem do groty Wenus, miejsca gdzie za czasów króla Ludwika odbywały się regularnie wagnerowskie koncerty.
Bawarska wioska - widok z naszego okna.
    I tak to w końcu wylądowaliśmy w zacisznym hoteliku we miejscowości Pfronten. Spojrzałem z balkonu w stronę kościoła i przyszło mi nagle do głowy, że moglibyśmy jeszcze wybrać się na spacer po okolicy. Pogoda była dobra, chociaż zwiastowała jakąś zmianę. Nie wiem dlaczego, ale zlekceważyliśmy to i pewnie dlatego musieliśmy odpokutować. W drodze powrotnej uderzył w nas silny wiatr i błyskawicznie od zachodu nadciągały ciemne chmury. Jasność przemieniała się w mrok. Przyspieszyliśmy i wtedy zaczęło padać: mocniej, coraz mocniej jeszcze mocniej. Robiło się upiornie. Szliśmy we dwoje zmoczeni do cna, wąską, asfaltową dróżką przez środek wielkiej łąki; w strumieniach wody lejącej się z nieba. Szliśmy coraz szybciej, aż w końcu zaczęliśmy podbiegać. Wtedy przyszła mi do głowy myśl, żeby wziąć Elę na barana i galopem lecieć z nią do pensjonatu. Już widziałem w myślach tę scenę i zacząłem zanosić się śmiechem. Ela galopująca, na moich plecach, w deszczu po alpejskiej łące. Aż poleciały mi łzy. I wtedy oprzytomniałem, a ona zapytała - z czego tak rżysz? Tak jakby wiedziała, że jeszcze przed chwilą chciałem być koniem. - Sam nie wiem, chociaż wiem, ale opowiem ci dopiero w hotelu - dobrze? – rzuciłem, tak jakby na odczepnego. Kiwnęła głową i wyraźnie zwolniła kroku. Od tej pory, wszystko było nam już obojętne.
- To co, że pada - powiedziała, jak gdyby chciała dodać mi sił.
- To przecież nie jest żaden dramat, takie rzeczy się zdarzają.
- Tak po prostu, zdarzają się i tyle.
- No i co z tego, że zmokliśmy, może jeszcze trochę urośniemy. Zaczęliśmy się oboje śmiać.
Do pensjonatu było jeszcze daleko, a poprawa pogody nam nie groziła. Zmoczeni do suchej nitki szliśmy tak trzymając się za ręce. 
Pfronten - tu zawsze można znaleźć  nocleg.
Rano lało jeszcze bardziej. Kiedy się obudziłem, deszcz bębnił o szybę balkonowego okna. Siedzimy teraz z mapą rozłożoną na kolanach i szukaliśmy dobrej drogi do Neuschwanstein. Przez Fussen mieliśmy niecałe dwadzieścia kilometrów. To był dobry wybór. W drodze deszcz był coraz słabszy i słabszy, aż wreszcie ustał. Tak dojechaliśmy do parkingu pod murami zamku Hohenschwangau.
Zamek Hohenschwangau.
    Ten neogotycki zamek należał kiedyś do bawarskiej rodziny królewskiej. Jego wielkim atutem jest doskonałe położenie. To rodowa posiadłość króla Ludwika II - tego samego, o którym wspominałem przy okazji naszej wizyty na wyspie Herrenchiemsee i w Linderhof. Mieszkał tu z ojcem Maksymilianem, matką Marią Fryderyką i bratem Otto. Była to ich letnia rezydencja, ale i tak spędzali tu większość czasu. Ludwik dorastał w tej posiadłości i coraz bardziej przywiązywał się do tego miejsca. Po śmierci ojca pozostał tu i czuł się tu na tyle dobrze, by zacząć kierować stąd realizującą wielu swoich planów. Jednym z takich pomysłów była budowa zamku, który miał być wielką teatralną sceną dla wagnerowskich dramatów muzycznych. Tak właśnie narodził się pomysł na budowę zamku Neuschwanstein. Projekt planowany był do realizacji właśnie w pobliżu starej posiadłości, w zasięgu widoczności lunety ustawionej na dziedzińcu zamku Hohenschwangau. To takie praktyczne dziwactwo. Ludwik podobno codziennie, obserwował postępy prac na budowie i co i rusz wysyłał tam gońców z uwagami i wskazówkami. Podobno był w tym bardzo konsekwentny. I co by o tym nie mówić: zarówno o samym zamku jak i o sposobie jego budowy to przyznać trzeba, że dzięki wybujałej wyobraźni Ludwika i jego uporowi powstała budowla, która przetrwała wieki i zachwyca do tej pory. Tak czy siak zjeżdżają tu miliony ludzi z całego świata by oglądać to architektoniczne cudo. I my dzisiaj też tu jesteśmy.
Rodowy zamek Ludwika II.
 W starym zamku spędziliśmy ponad dwie godziny. I na dziedzińcu i we wnętrzach miałem wrażenie, że jest to faktycznie rodzinny dom ze wszystkimi jego atrybutami. Oczywiście urządzony: bogato, gustownie i wygodnie. Mimo wszystko jednak bardziej dom, niż muzeum.
Zamek Neuschwanstein.
Wspominamy to miejsce z jeszcze jednego powodu, bo to tu powróciło do nas słońce Najpierw wychyliło się nieśmiało zza sinej, postrzępionej chmury, odbiło kilka promyków od szyby w zamkowym oknie, aby po chwili rozświetlić całe wzgórze. No i dopiero teraz przekonaliśmy się, jak doskonale widać stąd zamek Neuschwanstein.
Widok  z mostu Marienbrucke.
     Okazało się, że do tego kultowego miejsca można dostać się na kilka sposobów: autobusem, bryczką lub tak jak my - idąc górskimi ścieżkami. Zamek Neuschwanstein został z rozmysłem wybudowany w nieziemskiej scenerii i w miejscu dość trudno dostępnym: wysoko nad wąwozem Pollat, po przeciwnej stronie doliny. Czytałem kiedyś, że jest to najbardziej malowniczo położony zamek na świecie i nie zamierzam tego podważać, bo tak właśnie chyba jest. Przed nami ponad kilometrowy spacer.
    W niespełna pół godziny dotarliśmy do mostu, który wisi wśród skał ponad wodospadem. Jest fenomenalnie uczepiony o dwa przyczółki - nad wielką przepaścią. To pochodzący z połowy dziewiętnastego wieku, słynny most Marienbrucke, miejsce, z którego widać w pełnej okazałości zamek Neuschwanstein oraz cudowną panoramę okolicznych gór i jezior. Na moście był tłok, a mnie ogarnął strach i postanowiłem, że w ten tłum wchodzić nie będziemy. Przykucnąłem na chwilę pod wielkim świerkiem i spojrzałem na nich jeszcze raz. - Może lepiej zaczekać - pomyślałem. Po chwili przewodnicy zbierali swoje grupy i ruszali w dalszą drogę. Ulżyło mi. Zostaliśmy tylko we dwoje i wreszcie zapanowała cisza. Mostek uczepiony wysoko pośród skał, nad wielką przepaścią należał teraz tylko do nas.
Na dziedzińcu bajkowego zamku. 
    Olśnieni pięknymi widokami, piętnaście minut później, wylądowaliśmy w szarej kolejkowej rzeczywistości, na dziedzińcu zamku Neuschwanstein. Znowu tłumy. Okazało się, że to prawdziwa komercyjna machina, która, w tym niezwykłym miejscu pochłania lawinowo turystów i ich pieniądze. To organizacyjny majstersztyk. Tu nie ma żadnego szwendania się i wałęsania - tu jest konkretna turystyczna oferta czas, pieniądz. Bilet zawiera dokładną godzinę rozpoczęcia zwiedzania oraz numer grupy, który dodatkowo wyświetla się nad bramką przy wejściu przed rozpoczęciem wycieczki – trzeba więc pilnować aby nie przegapić wejścia. Zwiedzanie możliwe jest tylko w grupach i z przewodnikiem. Każdy otrzymuje audio-guide ze słuchawką - na szczęście także po polsku, a prawdziwy przewodnik jest jedynie stróżem, który pilnuje abyśmy nie robili zdjęć. I tak idzie grupa po grupie, jedna po drugiej – płynie fala zafascynowanych przybyszy.
     No i to tyle jeśli chodzi o marudzenie, bo przecież jest tu coś ważniejszego niż tylko ten nasz pragmatyzm polegający na ciągłym szukaniu dziury w całym. Jest druga (ważniejsza) strona medalu. Jest magia miejsca, której nie znajdzie się nigdzie indziej, której nie da się przyrównać do niczego innego. I można by się nawet spierać, idąc przez zamkowe komnaty, o to, co jest piękne, a co piękne nie jest, lub gdzie jest granica sztuki i kiczu - ale akurat tutaj, to naprawdę nie ma większego znaczenia. Tu można dać się zauroczyć i oczarować, albo nie. Jeśli w dzieciństwie ktoś kochał bajki, to właśnie tu spotyka tę swoją bajkę – wyśnioną i upragnioną. Myślę że ci, którzy wiedzą po co tu przyjechali, ze swoją wrażliwością, ulegną jednak tej magii i zawsze będą chcieli tu wracać.
Wyruszamy do Fussen. 
 Noc spędziliśmy w Fussen. To niewielkie miasteczko, zaledwie cztery kilometry od zamku. Dostaliśmy wygodny pokój z widokiem na góry, zjedliśmy obiad, kupiliśmy na pamiątkę mały landszafcik i spędziliśmy, na koniec, miły wieczór. Po wczesnym śniadaniu ruszyliśmy do Monachium. Przed nami około sto trzydzieści kilometrów, czyli niecałe dwie godziny spokojnej jazdy.
Monachium - od ratuszem.


Na Marienplatz było gwarno i tłoczno, a ja potrzebowałem choćby maleńki łyk kawy, najlepiej moje ulubione podwójne espresso. Stolik znalazł się szybko, kelner także i od tej chwili mogliśmy już wczuwać się w atmosferę tego nieznanego nam miasta.
Uliczka w centrum miasta.
- No i co my teraz będziemy robić? - zagadnęła Ela.
- Będziemy siedzieć - odparłem od niechcenia.
- No, a potem? - była uparta.
- Będziemy siedzieć, gapić się na ludzi, dopijemy kawę, później wyjmę przewodnik i zobaczymy – odpowiedziałem jej spokojnym głosem.
Pół godziny później ruszyliśmy na spacer. Najpierw koło neogotyckiego ratusza na Marienplatz, obok biura informacji turystycznej, aż wreszcie stanęliśmy przed Alter Peter, czyli najstarszym kościołem parafialnym w mieście. Chwilę później byliśmy już na Viktualien-markt. To gwarne i kolorowe targowisko w samym centrum miasta. Można tu znaleźć wszystko, czego dusza zapragnie: warzywa, przyprawy, owoce, kwiaty, wędliny, pieczywo, ciasta, sery, wina, a także pamiątki. Można też napić się i zjeść do woli. Sporo tu barów i ogródków piwnych – jak to w Monachium.
Asamkirche .
- Mówię ci nie spieszmy się, ile zwiedzimy tyle zwiedzimy – odezwała się w którymś momencie, jakby już nieco zmęczona Ela.
- Masz rację, tak tak, masz rację – przemówiło to do mnie i wreszcie zwolniłem.
- Co mnie tak opętało, że zacząłem takie galopy ? Po co mi to? - przemknęło mi przez myśl.
Pogodzeni, wolnym krokiem, doszliśmy do Asamkirche. To cud rokoko i to chyba w skali światowej. Kościół powstał w połowie osiemnastego wieku dzięki zaangażowaniu braci Asamów - znanych niemieckich architektów z tego okresu. I zapewne dlatego nawiązuje do ich nazwiska. Warto jednak pamiętać, że świątynię tę możemy także znaleźć w przewodnikach jako kościół św. Jana Nepomucena.
Kościół św. Michała
Tym razem po raz kolejny na naszej drodze, pojawił się wątek króla Bawarii - Ludwika II. Przed nami kościół św. Michała, jedna z najsłynniejszych świątyń renesansowych w Niemczech i jednocześnie miejsce pochowku bawarskiego króla - Michelskirche przy Neuhauser Strase 6 .
Lwy na Odeonsplatz. 
    Weszliśmy na Karls-platz przez czternastowieczną bramę, która była kiedyś fragmentem miejskich murów. Tu zaczyna się strefa tylko dla pieszych. Na chwilę zatrzymaliśmy się przy Deutsches Jagd und Fischerei Museum - ulubione miejsce myśliwych i wędkarzy. Po chwili poniosło nas w stronę Maxvorstadt. I tak oto ze świata marchewki i kiełbasek na Viktualien-markt - przenieśliśmy się do krainy sztuki i to tej z najwyższej półki. Zaczęliśmy od Konigsplatz. W muzeum sztuki antycznej - jest słynna kolekcja greckich waz, rzymskich posążków oraz cacek ze szkła i terakoty. Po drugiej stronie placu, w muzeum sztuki starożytnej są bezcenne rzeźby z okresu szóstego i piątego wieku przed naszą erą, a za rogiem przy Luisenstrasse niezwykle piękna galeria obrazów z czasów od piętnastego do dwudziestego wieku. Później poniosło nas, przez Karolinenplatz do Alte Pinakothek - jednej z najważniejszych galerii sztuki w Europie. I tu mieliśmy już dość. Powoli, ciągnąc za sobą własne nogi - przez Odeonsplatz i idąc dalej obok opery przy Max-Joseph-Platz - wróciliśmy pod ratusz, do miejsca skąd wyszliśmy. Był już prawie wieczór – koło nam się zamknęło.
Ulice Monachium.
A jednak czegoś nam brakowało. Nie darowałbym sobie, gdybym nie zajrzał w Monachium do jakiejś piwiarni. Staliśmy na Miarienplatz - więc nie trzeba było daleko szukać. I tak trafiliśmy do Hofbräuhaus. To podobno mekka bawarskich piwoszy. Już u wejścia panował zgiełk - muzyka, śpiewy i salwy śmiechu; malowidła na ścianach, drewniane stoły i ławy, a także kredensy w których przechowywane są prywatne kufle do piwa. Historia tego miejsca, sięga podobno końca szesnastego wieku.

Byłem trochę speszony i pewnie byśmy odeszli, bo lokal był przepełniony, gdyby nie uniesiona w górę ręka młodego kelnera. Chłopak wyraźnie dawał nam znaki, że nas zaprasza, tak jakby chciał powiedzieć - wchodźcie, mam dla was miejsce.


    Przywitał nas po niemiecku i nadal się uśmiechał. Zgrabnie pozbierał z wielkiego drewnianego stołu talerze i kufle, aż w końcu wskazał nam wzrokiem czyste i uprzątnięte miejsce. Zostawił nas na chwilę, a gdy wrócił gotów był spełnić każde nasze życzenie. Po kilku chwilach, stały przed nami dwa wielkie kufle pełne piwa - jeden złocisty, a drugi czarny. W pierwszym było piwo pszeniczne, a w drugim ciemny łagodny Dunkel. Czułem się w tym karczemnym tłumie nieco zagubiony. Chóralne śpiewy nie ustawały, a atmosfera tak jakby gęstniała. Kelner nie był nachalny ale wiedziałem, że cały czas ma nas na oku - czuwał nad nami jak jakiś anioł. Gdy tylko w kuflu pojawiło się dno, zjawił się natychmiast. Zdziwił się gdy odmówiłem. Ela nic nie mówiła, ale gdy tylko spojrzałem na nią, zobaczyłem, że jest zadowolona. Wystarczy i basta - tego byłem pewien. Siedzieliśmy w milczeniu, a piwiarnia dalej tętniła gwarnym życiem. Czas biegł i zrobiło się późno, a ja coraz bardziej czułem zmęczenie. Bolała mnie każda część ciała. Ela przechyliła się w moją stronę i patrząc mi głęboko w oczy zapytała - jesteś zmęczony?
- Tak. – odpowiedziałem.
- Ja też i to nawet bardzo.
- No to chodźmy - dodała, odstawiając niedopity kufel ciemnego Dunkela. Bez słowa wstaliśmy od stołu. Nasz anioł stróż rozpłynął się jak we mgle - wiedział, że już nas tu nie zatrzyma.
Przed siedzibą BMW.
Od rana zapowiadała się dobra pogoda. Przed wyjazdem do Polski, chcieliśmy jeszcze zobaczyć Olimpiapark. To był dobry pomysł. Najbardziej jednak chodziło nam o ten słynny stadion, na którym reprezentacja Polski zdobyła złoto na igrzyskach w siedemdziesiątym drugim i brąz na mistrzostwach świata. Chociaż nie tylko, bo to jest przecież imponujące centrum olimpijskie z tamtych lat: rozległy park, pływalnia, hala widowiskowa, lodowisko no i wysoka wieża. – To co jedziemy do nieba ? – zapytała Ela. – Jedziemy – odpowiedziałem. I pojechaliśmy. 
Stadion Olimpijski w Monachium. 
    Winda błyskawicznie wywiozła nas - prawie na dwieście metrów. Widok – aż zakręciło mi się w głowie, zwariować można. Ela podała mi rękę i poszliśmy na górny taras. Wiatr rozwiał jej rude włosy, a ona uśmiechnięta pochyliła się w moją stronę, mocniej ścisnęła moją dłoń i szepnęła - a co, nie mówiłam, że tutaj będzie pięknie. Była dumna ze swego pomysłu. Spojrzałem na olimpijski park, na całe miasto w dole i na alpejskie szczyty na horyzoncie, było cudownie, ale i tak najładniejsze były uśmiechnięte oczy Eli.


Koniec.

2 komentarze:

  1. Marzę o tych zamkach, jak i o samej Bawarii, także trochę zazdroszczę Ci tej wyprawy. Mam nadzieję, ze w tym roku i ja tam pojadę. Szkoda tylko, że nie można robić zdjeć wewnątrz zamku...

    OdpowiedzUsuń
  2. uwielbiam Bawarie i te zamki, chociaz przeraza mnie ilosc turystów w tych miejscach:)

    OdpowiedzUsuń