Grecja

piątek, 16 grudnia 2016

Moje ulubione hotele. (cz. I.) Hotel Morawa w Starej Morawie.

Zawsze kawałek dachu nad głową, wygodne łóżko i talerz strawy to coś, o czym warto pomyśleć przed każdym wyjazdem; bez tego ani rusz. Wybory są różne - raz udane, a innym razem mniej. Szukanie hotelu czy pensjonatu w Internecie jest fajne, bo to szybka sprawa, ale czasami to po prostu jest jednak – mimo wszystko - totolotek. Bywa, że to co czytamy to jedno, a to co jest w rzeczywistości to zupełnie coś innego. Nie zawsze tak jest, ale zdarza się, no i wtedy mamy prawdziwy kłopot, pojawia się rozczarowanie. Początek wymarzonych wakacji zaczyna się od kwachów. No, źle, po prostu źle i tyle. To zgrzyt na własne życzenie, a przecież mogło być inaczej. Też kilka razy się przejechałem na tym i dlatego dmucham coraz częściej na zimne. Zwykły tekst w ofercie, dla mnie nic nie znaczy - nie kupuję tego. Opieram się jedynie na wiarygodności i zaufaniu do konkretnych ludzi. Przyjaciele i znajomi oraz blogerzy, których czytam, lubię i nabrałem do nich zaufania - to moje źródło wiedzy na ten temat. Sam też staram się podpowiadać i sugerować: gdzie jest fajnie, a gdzie kiepsko. Czasami nawet zdarzają mi się podziękowania i to jest miłe. Tym razem postanowiłem, że o marnych hotelach nawet nie wspomnę. Te dobre zapewne bronią się same, ale my czasem nawet nie wiemy - tak na dobra sprawę - gdzie one są. Pomyślałem więc, że jeżeli na mojej drodze spotkam taki hotel, hostel lub pensjonat to po prostu o tym opowiem.

Hotel Morawa w Starej Morawie.
O tym hotelu wspomniał mi kiedyś Jurek - przyjaciel - który błąka się cały czas po Bałkanach, albo dla odmiany od czasu do czasu po polskich górach. Jeszcze nigdy nie zawiodłem się na jego rekomendacjach i dlatego 10 listopada wskoczyliśmy z Elą w auto i pognaliśmy na 4 dni do Starej Morawy.





Położenie - doskonałe.
Stara Morawa to niewielka wioska, około dwa kilometry na południe od Stronia Śląskiego przy drodze prowadzącej do Bolesławowa i dalej do Starego Mesta w Czechach. To urocze miejsce pomiędzy Górami Złotymi, Bialskimi i Masywem Śnieżnika. Wioska leży w dolinie rzeki Morawki i znajduje się na dwóch kierunkach turystycznych szlaków: do Jaskini Niedźwiedziej i podziemnej trasy turystycznej w starej kopalni uranu w Kletnie oraz do stacji narciarskiej w Kamienicy i drogi do Czech przez Przełęcz Płaszczyzna. Oznaczone piesze szlaki przechodzą tutaj grzbietem górskim od strony zachodniej oraz w pobliżu wioski Bolesławów. Są tu także dwie fajne trasy rowerowe: łatwa rekreacyjna (14 kilometrów) i ( 25 kilometrowa) dla ambitnych średniaków. Blisko stąd do Siennej i na stoki Czarnej Góry; prawdziwy raj dla narciarzy.


Obsługa: młodzi, profesjonalni, mili, uprzejmi i uczynni ludzie.
Pokój: przestronny, czysty, zadbany, ciepły, łazienka, telewizor i wygodne łóżko.
Wyżywienie: śniadania (8.00 - 9.30) i obiadokolacje (16.00 - 19.00) dla nas to bardzo dobre godziny - stół szwedzki, menu bogate i urozmaicone, posiłki smaczne do wyboru i koloru.





Ponadto: rewelacyjny basen, dostępny bez ograniczeń - masaże i bicze wodne. Sauny - fińska i parowa, jacuzzi. Po całym dniu w górach - doskonały relaks, rewelacja.





Pogoda uśmiechnęła się do nas, tak jakby była w pakiecie. Cudowny bielutki śnieg i czyste, ostre słońce od samego rana. Dlatego najpierw ruszyliśmy na pieszą wędrówkę po okolicy: hotel Morawa - stary wapiennik, Kletno, Jaskinia Niedźwiedzia, Śnieżnik i powrót. Natomiast kolejnego dnia – nieco dalej - samochodem: hotel Morawa, Stronie Śląskie, Sienna (Puchaczówka), Bystrzyca Kłodzka, Długopole Zdrój, Międzygórze (wodospad Wilczki) i powrót do Starej Morawy. Do Lądka Zdroju jest stąd tylko dziewięć kilometrów - pogoda znowu się do nas uśmiechnęła - i to był kolejny udany dzień. Rzadko wracam w te same miejsca, ale hotel w Starej Morawie tak mi przypadł do gustu, że chyba zrobię kiedyś wyjątek i zajrzę tu ponownie. Polecam.




czwartek, 1 grudnia 2016

Skarby Dolnego Śląska - Legnickie Pole

Trzy dni w Bieńkowie, wracamy do Opola -  po drodze Legnickie Pole.
.................................................................................................................................................................
          Był poniedziałek rano i słońce już od kilku minut zaglądało ukradkiem do pokoju. Otworzyłem oczy i pomyślałem, że trzeba będzie chyba zaraz wstawać. Męczyła mnie myśl o nieuchronności wygrzebania się z ciepłego łóżka. Ela spała jeszcze w najlepsze, a ja nie zamierzałem jej budzić. Przez chwilę nasłuchiwałem w nadziei, że dotrą do mnie jakieś oznaki domowego życia - gdzieś tam, przynajmniej od strony kuchni. Ale nic takiego się nie stało. W domu panowała kompletna cisza. Delikatnie więc odchyliłem kołdrę i tak jak stałem w piżamie i na bosaka wyszedłem tylnymi drzwiami do ogrodu. Trawa była delikatna i mokra, a stąpanie po niej sprawiało mi coraz większą przyjemność. Wydawało mi się, że jestem w ogrodzie sam. Tak jednak nie było.
Leśniczówka Bieńków - Czikita






           Najpierw od strony warzywniaka wyszła Lola, a zaraz za nią Czikita - najważniejsze psy w tym domu. Zamerdały przyjaźnie ogonami i podeszły na wyciągnięcie ręki. Przykucnąłem, a one zbliżyły się jeszcze bardziej i zaczęły przymilnie się łasić. Gdy po chwili wolnym krokiem ruszyłem w stronę starej, ogrodowej studni szły razem ze mną, noga w nogę - jak stare przyjaciółki. Doszliśmy do końca drewnianego płotu, skąd dobrze widać Emilową kapliczkę i wystający kawałek przygarbionego domu Julii. Po lewej stronie na padoku stały spokojnie nasze konie; Zośka i Zeus ( nazywany tu także przez niektórych Fisiem). Najpierw z zaciekawieniem spojrzały w naszą stronę, a potem odwróciły się i wolno ruszyły w kierunku lasu. - Przecież same tu nie przyszły - przemknęło mi przez myśl. Ktoś musiał je wcześniej wyprowadzić, a to znaczyło, że zaspana dotąd leśniczówka powoli wybudzała się ze snu. Otworzyłem furtkę i za budynkiem gospodarczym skręciłem w lewo. Obszedłem dom wokoło i wtedy właśnie, po raz pierwszy - tego ranka - pomyślałem o śniadaniu. Byłem głodny.
Zośka i Zeus (zwany także Fisiem)








           Gwizdek czajnika usłyszałem już w sieni. I to był dobry znak, tym bardziej, że od strony kuchni dobiegały strzępy porannej rozmowy. Gdy chwilę później wychodziłem z łazienki, przez pokoje przeleciało głośne wołanie do wspólnego śniadania. To darła się Beata - dobry duch tego domu.
- Dwa razy powtarzać nie będę - zakończyła stanowczo swój krótki komunikat. I znowu na chwilę zapanowała cisza. Gdy uchyliłem kuchenne drzwi Ela siedziała już przy stole.
- No nareszcie jesteś - powiedziała tak, jakby nie mogła się na mnie doczekać. To było miłe. Ostatni przyszedł Paweł i byliśmy już w komplecie. Beata wrzuciła na patelnię kilka jajek, a ja poczułem się jak za starych dobrych czasów.
- No cóż, nie ma zmiłuj się, trzy dni zleciały jak z bata strzelił, trzeba wyjeżdżać - wtrąciłem gdy jajecznica wylądowała na moim talerzu.
- Chyba nie obraziłeś się na jajecznicę - zażartowała jak zwykle uśmiechnięta Beata. Wszyscy parsknęli śmiechem i zabrali się do jedzenia. Pół godziny później wrzucałem ostatnie bagaże do auta, a Ela tonęła w pożegnalnych uściskach mojej siostry.
          Gdy wyjechałem samochodem z podwórka, konie podeszły jakby na pożegnanie do ogrodzenia, a Czikita i Lola biegły za autem aż do Emilowego płotu. Przy wielkim drewnianym krzyżu, który stoi koło Bolkowego domu skręciłem w prawo i ruszyliśmy w stronę Polkowic. Dzień był pogodny, podobnie jak w piątek. Tym razem też nas nic nie goniło, mieliśmy dużo czasu. Pilnowałem drogi, a Ela za Lubiniem jakby zaczęła przysypiać. Ocknęła się dopiero przy zjeździe na autostradę, wtedy gdy potężny huk pędzących tirów nieomal wyrwał ją z fotela. - Dobrze, już dobrze nic się nie stało, wszystko jest w porządku - starałem się ją uspokoić, wjechaliśmy na A4, tu często tak się zdarza. Dość szybko oprzytomniała i wróciła do równowagi. Dwie wielkie ciężarówki przeleciały obok nas jak komety i po chwili znowu zapanował spokój - droga opustoszała. Ani z przodu, ani z tyłu nie było już żadnych samochodów. I to właśnie wtedy po prawej stronie ukazała się tablica z napisem Legnickie Pole. 

Przy placu Henryka Pobożnego







- Zobacz, zobacz może byśmy tu zjechali, to może być ciekawe miejsce - ekscytowała się niespodziewanie Ela. Do zjazdu było około pół kilometra, a czas biegł szybko. Nie zdążyłem jej nawet odpowiedzieć. Przeszło mi tylko przez myśl, że to może być dobry pomysł. Wrzuciłem kierunkowskaz w prawo i płynnie zacząłem zjeżdżać.
Muzeum Bitwy Legnickiej



Dawny kościół pw. Świętej Trójcy





Minąłem przydrożny parking i ulicą Świętej Jadwigi dojechaliśmy do placu - vis-a-wis Muzeum Bitwy Legnickiej. To dawny kościół pod wezwaniem Świętej Trójcy, miejsce owiane legendą i związaną ze śmiercią księcia Henryka II Pobożnego - tego, który zginął w bitwie z Tatarami w roku 1241.





Wieś była schludna, uporządkowana i już na pierwszy rzut oka robiła dobre wrażenie, tym bardziej, że sporo tu ciekawych dowodów zamierzchłej historii. Wysiadłem więc z auta i niechcący trzasnąłem drzwiami tak mocno, że Ela, spojrzała na mnie z wyrzutem. Po chwili jednak wypogodniała i kiwnęła do mnie ręką, pokazując wymyślony przez nią kierunek marszu. W porzo - pomyślałem i powlokłem się za nią jak zbity pies, któremu przed chwilą okazano łaskę. No, ale tak, czy siak humor mi się poprawił i mogliśmy wreszcie iść na spacer.
Bazylika w Legnickim Polu






            Barokowy kościół pod wezwaniem św. Jadwigi w Legnickim Polu - od 2014 roku bazylika - z dawnym klasztorem Benedyktynów wybija się na pierwszy plan. Nie można jej nie zauważyć. Na pewno, w każdym przyjezdnym wzbudza ciekawość i zainteresowanie. Nie inaczej było z nami. To jednak nie wszystko, co warte jest tu obejrzenia. Przetrwało tu do tej pory sporo ciekawych i dobrze zachowanych domów z pierwszej i drugiej polowy dziewiętnastego wieku. Tworzą one klimat i przestrzeń małego miasteczka z tamtych czasów. Ten ciekawy obraz wiarygodnie i realistycznie wypełniają dawne obiekty: starej szkoły, domu na ul. Benedyktynów 2 i 2a, domu na św. Jadwigi 4, budynku gospodarczego (obecnego przedszkola), dawnej filtrowni, koszar z okresu 1838-1841, dawnego domu komendanta i chociażby dziewiętnastowiecznego lazaretu. Jest tu ponadto sędziwy park z połowy osiemnastego wieku, a także śliczna aleja lipowa, zadbane krzewy, klomby i dobrze utrzymane trawniki. Ciekawe miejsce na sesję zdjęciową albo nawet i na plan filmowy. Ela była zachwycona.
Portal z orientalnymi figurami.







Jest tu ładnie i ciekawie, tym bardziej, że to wszystko nam się dzieje się w otoczeniu soczystej, majowej zieleni, muskanej delikatnie promieniami południowego słońca.







           I kto by pomyślał, że znaleźliśmy się tu zupełnie przypadkiem, a tak właśnie było. Ciekawy przypadek, żeby przypadkiem zatrzymać się w tak niezwykłym miejscu. Bo to właśnie tutaj 9 kwietnia 1241 roku (pomiędzy dzisiejszymi wsiami Legnickie Pole i Koskowice) doszło do słynnej bitwy z Tatarami. No więc miejsce jest - tak czy siak – niezwykłe i na trwałe przecież wpisane w historię Polski. To tutaj Henryk II Pobożny na czele zjednoczonego rycerstwa: Małopolski, Śląska, Wielkopolski, chorągwi czesko-węgierskich, a także hufców zakonnych Krzyżaków, Joannitów i Templariuszy stanął naprzeciw mongolskiej nawale. Wprawdzie przegrał, ale Tatarów powstrzymał od dalszego marszu na zachód. I pewnie taka jest jego zasługa. Mała czy duża, nie mnie oceniać. Wiem tylko, że miejsce w historii ma pewne i nie należy o tym zapominać. Dobrze, że tu przyjechaliśmy, wprawdzie przypadkiem – ale jednak.
Legnickie Pole- pomnik historii.










          Nieraz jadąc autostradą A4 widziałem z daleka dwie smukłe, wystające ponad korony drzew kościelne wieże i nieraz korciło mnie, żeby tam zajrzeć. Zawsze jednak jakoś brakowało czasu. Tym razem stało się inaczej - no i dobrze.

Koniec.

Skarby Dolnego Śląska - Środa Śląska i Lubiąż.




Trasa do : Opole - Środa Śląska - Lubiąż (opactwo Cystersów) - leśniczówka Bieńków.
Trasa powrotna: Bieńków - A4 - Legnickie Pole - Opole.
..................................................................................................................................................................
             To miało być spotkanie z przyjaciółmi w starej, rodzinnej leśniczówce, gdzie od lat rządzi moja siostra Beata, jej ulubione konie (Zośka i Zeus) oraz uwielbiane psy (Czikita i Lola). Trzy dni relaksu - w ciszy i spokoju z wieczorami przy ognisku. Mała cywilizacja na styku wielkiego lasu i bezkresnych łąk, z naturalnym rytmem życia od świtu do nocy, wśród porannych mgieł i blasku na czerwono zachodzącego słońca. Miejsce zawsze utęsknione i nie takie znowu dalekie; dwie i pół godziny spokojnej jazdy od Opola. Tak miało być, ale jeszcze nie tego dnia. Tym razem podróż nam się wydłużyła i to znacznie – aż do późnego popołudnia.

Środa Śląska - rynek.



Wszystko zaczęło się od niewinnej rozmowy, tuż przed wyjazdem.
- Czy my kiedykolwiek byliśmy w Środzie Śląskiej - zapytała w pewnej chwili Ela.
- No nie, nie byliśmy – odpowiedziałem.
- No i co? - zapytała ponownie.
- No, wiesz …… faktycznie, może to jest i dobry pomysł, bo to chyba nawet jest po drodze - odparłem.
- No, a czy ty pamiętasz, kiedy byliśmy ostatnio w Lubiążu? – naciskała, tak jakby się na mnie zawzięła.
- Chyba z jakieś dwadzieścia lat temu - wycedziłem przez zęby.
- No i sam widzisz, a to przecież tylko kilka kilometrów w bok od głównej drogi. No i co? - przewierciła mnie świdrującym wzrokiem na wylot.
- Szczerze mówiąc, to ten Lubiąż od dawna chodził mi po głowie. Dobrze, niech tak będzie - starałem się zakończyć rozmowę w przyjaznym i zgodliwym tonie. Zapadła cisza, a ja chwyciłem plecaki i ruszyliśmy do samochodu. Pogoda dawała nadzieję na piękny dzień i to był dla nas to był dobry znak.
W centrum miasteczka.



Do Środy Śląskiej wjechaliśmy tuż przed dziesiątą rano. Było ciepło i słonecznie, a do tego - jak na zamówienie - tuż koło ratusza, czekało na nas wolne miejsce parkingowe. Lubię jak los się do mnie uśmiecha, nawet w tak banalnych sprawach.
- No i co, podoba ci się tutaj? - zapytała Ela.
- Tak, tak podoba, nawet tu fajnie – odparłem tak, jakby dla święto spokoju. I nie wiem dlaczego, ale od razu przypomniałem sobie o tym słynnym skarbie ze Środy Śląskiej. To tu demony przeszłości wznieciły pewnego dnia niezwykłe emocje zwykłych ludzi, którzy jak zaczadzeni o mało nie wpadli w obłęd z powodu mamony. Tak – to właśnie tutaj się to wydarzyło. Teraz już byłem tego pewien. Usiedliśmy na ceglanym murku, pod rozłożystą wierzbą na placu Wolności, na wprost starej gotyckiej dzwonnicy. Ela chciała chyba zapalić papierosa. Przycupnęliśmy obok siebie, w cieniu zwisających gałęzi, wziąłem łyk wody z butelki i postanowiłem opowiedzieć jej tę historię, o której kiedyś tyle czytałem.

Ratusz.



- Wiesz co? To była kiedyś dość znana sprawa, trąbiły o niej: telewizja i radio, pisały wszystkie gazety - ciągnąłem temat.
- To wszystko zaczęło się chyba w maju osiemdziesiątego ósmego. Gdzieś tu niedaleko - chyba nawet na sąsiedniej ulicy - robotnicy rozbierali starą kamienicę. To była podobno najbardziej znana melina w mieście. Gruz z rozbiórki wywozili, na wysypisko poza miasto, a tutaj miało być miejsce pod nowy budynek. I kiedy plac był już gotowy, zaczęto wybierać ziemię pod fundamenty. Podobno w samo południe któregoś dnia, robotnicy zobaczyli jak w wykopie promienie słońca odbijają się od złotych i srebrnych monet. Niektórzy pogłupieli, emocje wzięły górę, a adrenalina skoczyła pod sam sufit. W oka mgnienie pojęli, że to chyba ich życiowa szansa, że to do nich uśmiechnął się los i że nie wolno im tego przegapić. Przepychali się i garściami pakowali monety do kieszeni, a nawet wyrywali je sobie z rąk.
- Tak właśnie zaczęła się gorączka złota w Środzie Śląskiej – przerwałem na chwilę.
- To ty dużo wiesz, gadasz prawie jak przewodnik - pochwaliła mnie niespodziewanie Ela.
- Powiem ci tylko, że to był dopiero początek tej całej sprawy. W mieście zawrzało, a ludzie normalnie wariowali. Plotka o wielkim skarbie obleciała cale miasto i rozbudzała coraz bardziej wyobraźnię. Tworzyła atmosferę ekscytacji i zbiorowej głupawki. I to wtedy tak naprawdę się zaczęło. Ludzie brali łopaty, grabie, haczki i w nocy ruszali na poszukiwania. Skrzętnie przekopywali kawałek po kawałku pobliskie wysypisko śmieci, tam gdzie wywożony był gruz z rozebranej kamienicy. Nikt nad tym wszystkim nie panował. Chciwość i myśl o wzbogaceniu się brały górę nad rozsądkiem. Emocje podkręcały, gdy tylko pojawiały się wiadomości, że ktoś coś znalazł. I rzeczywiście, niektórzy znajdowali: złote monety, drogocenne kamienienie, pierścienie, klamry, złoty pas, broszki, a nawet złotą koronę. Byli oszołomieni do tego stopnia, że w ogóle nie wiedzieli co z tym robić. I to tak, że wpadali w swego rodzaju pułapkę, bo to co odkryli - ze strachu ponownie - ukrywali. Do starej historii dopisywali nowe tajemnice, które i tak prędzej czy później wychodziły na jaw. Zrobiło się błędne koło. Można powiedzieć, że miasteczko zwariowało – skończyłem, żeby napić się znowu wody.

Dzwonnica i kościół św. Andrzeja.
- Ale wiesz co w tym wszystkim jest jeszcze ciekawsze? To, to, że to miasto, to jest prawdziwe miasto skarbów, bo to nie jest jedyna tego typu historia. Tu od dawien dawna mówiło się o ukrytych fortunach i o tym, że miasto śpi na złocie i klejnotach. Ludzie fascynują się tutaj tym tematem, już od lat siedemdziesiątych. To wtedy przy remoncie wieży ratuszowej, znaleziono tajemniczy metalowy walec, a w nim opieczętowane lakiem dokumenty i setki monet. Kilka lat później, podczas kopania dołów pod fundamenty nowej plebanii, natrafiono podobno także na duże ilości monet i biżuterię. Wszyscy nabrali jednak wtedy wody w usta i nie było w mieście odważnego, żeby sprawę wyjaśnić do końca. To właśnie w takiej atmosferze powstało określenie - "Środa Śląska - miasto skarbów i tajemnic". A życie ciągle pisało w tej sztuce, coraz to nowe rozdziały. Na początku czerwca 1985 roku na ulicy Daszyńskiego, koparka wybierała ziemię, pod kolejne fundamenty i nagle jednego z robotników oślepił wtedy blask monet wysypanych z glinianego garnca samym na dnie wykopu. Leżało tam ponad trzy tysiące monet z XIV wieku - to był dopiero istny rarytas – kończyłem moja opowieść, a Ela patrzyła na mnie z nieodpartym zdumieniem.
Gotycka dzwonnica z połowy XV w. 



Skarb ze Środy Śląskiej z 1988 roku, oszacowano wtedy na mniej więcej 250 milionów złotych.

Figura św. Jana Nepomucena z 1729 roku. 



Wiadomo jednocześnie, że nie odzyskano wszystkiego, że wiele cennych przedmiotów zaginęło i to chyba nawet bezpowrotnie. Część z pewnością wywieziono, ale nie wykluczone, że są i takie, które nadal znajdują się tutaj, w tym mieście. Krążą nawet legendy o wielkim mieczu i pierścieniach, o złotym pasie i drogocennych kamieniach wielkości fasoli. No, cóż jak to często bywa, w każdej plotce może być jakieś ziarno prawdy, a w Środzie Śląskiej szczególnie, może nawet i duże ziarno prawdy. Życie kiedyś pewnie pokaże.

Smaczki historii.



Zastanawiałem się potem, skąd to wszystko się wzięło? Dlaczego takie rzeczy dzieją się właśnie tu, w małym dolnośląskim miasteczku. No i wreszcie znalazłem odpowiedź. Tajemnica tkwi w dalekiej przeszłości. A było to tak. Środa Śląska przed wiekami była miastem ludzi przedsiębiorczych i majętnych. Lokowanie miast w XIII wieku to był po prostu biznes – i właśnie tak się to wszystko zaczęło. Zapisami prawa magdeburskiego i flamandzkiego powstał Neumarkt czyli Nowy Targ - dzisiejsza Środa Śląska, miasto, które miało przynosić dochody – i rzeczywiście przynosiło. Tworzyli je ludzie o wyjątkowym temperamencie i zdolnościach. Neumarkt - w tamtym czasie - stał się wzorem dla innych i był przykładem sukcesu gospodarczego. Handel i rzemiosło były jego siłą napędową. Ślady granic ówczesnego miasta można zobaczyć jeszcze dzisiaj, idąc wzdłuż zachowanych do tej pory murów miejskich.

Kościół św. Andrzeja.

Ela była już chyba trochę zanudzana, słuchaniem tego mojego ględzenia o skarbach - więc wstała i ruszyła powoli przed siebie. Wypiłem jeszcze tylko łyk wody, szybko dogoniłem ją i znowu byliśmy razem. Miasteczko jest ciche i spokojne, ludzie chodzą tu za swoimi małymi sprawami i widać, że nigdzie się nie spieszą. Jakieś małe zakupy: kartofli w warzywniaku na obiad, kawałek chabaniny w mięsnym, no i może gazetę z programem telewizyjnym – najlepiej na cały tydzień. To wszystko.

Rynek.



Po powrocie do domu, sprawa skarbu ze Środy ciągle za mną łaziła. Nie mogłem jej tak po porostu zastawić. W gruncie rzeczy okazało się, że to co dla mnie było jeszcze tajemnicą, zostało już po prostu odkryte. Znalazłem fajne opracowanie i wszystko stało się jasne.
               Rzecz działa się w czternastym wieku, gdy Środa Śląska była znanym miastem targowym. Tu odbywały się, jedne z największych targów w Europie. W bogatym mieście mieszkali bogaci ludzie. Tworzyła się kasta zamożnych kupców, a także coraz bardziej wpływowych bankierów. Panem Śląska w tym czasie był król czeski Karol IV Luksemburski - człowiek żądny korony cesarskiej, a jednocześnie uwikłany w poważne kłopoty finansowe. Człowiekiem, który pomagał mu w tych sprawach był niejaki Jan ze Środy, wpływowy duchowny na Hradczanach. Obiecał królowi, że potrzebne pieniądze załatwi bez problemu u średzkich bogaczy. I tak też się stało. Oczekiwaną sumę przygotował tutejszy Żyd o nazwisku Muscho - inaczej mówiąc Mojżesz. Miała być to pożyczka, obłożona jednak pewnymi warunkami: zażądał glejtu na co najmniej trzyletnie prawo pobytu na Śląsku i zwolnienie na ten czas od podatku oraz zastawu w klejnotach. I wszyscy byliby zapewne szczęśliwi, gdyby nie nagła epidemia dżumy. Czarna śmierć zjawiła się gwałtownie, siała postrach i co najgorsze zbierała coraz bardziej obfite żniwo. Karol IV koronował się na cesarza, Jan ze Środy został cesarskim kanonikiem, a Mojżesz w panice postanowił uciekać z miasta. W nadziei jednak, że kiedyś tu powróci, cały swój majątek schował - w przygotowanej skrytce pod domem. Nie wiadomo jak potoczyły się losy tego człowieka, ale wiadomo, że nie wrócił już nigdy do Środy. Od tej pory majątek Mojżesza stał się skarbem, który czekał na swego odkrywcę i to czekał, aż sześćset pięćdziesiąt lat - właśnie do dnia 24 maja 1988roku. Taka to była historia.

XV - wieczny ratusz przy placu Wolności. Tu można zobaczyć skarb średzki.
Skarb średzki można zobaczyć w tutejszym muzeum, przy placu Wolności 3, od wtorku do piątku od 9.30 do 15.30 oraz w soboty i niedziele od 12.00 do 15.00. Są to średniowieczne, arcydzieła sztuki jubilerskiej: złota królewska korona, bogato zdobione zausznice, zapona z orłem oraz prawie trzy tysiące srebrnych i 39 złotych monet.
Kościół pod wezwaniem św. Krzyża. 
Zbliżała się jedenasta w południe, gdy Ela zobaczyła witrynę z ciastkami. Lokal był na rogu ulicy Świdnickiej, ale z wejściem od placu Wolności i gdy tylko przekroczyliśmy próg powitał nas przyjemny zapach świeżo zmielonej kawy i uśmiechnięta barmanka. Przyjemnie tu - pomyślałem. Do małej czarnej wzięliśmy po ciastku i tak zleciał nam co najmniej kwadrans. Spojrzałem na zegarek, a potem na Elę. Czas nas trochę gonił. Wiedziała to ona i widziałem ja. Gdy weszliśmy znowu na rynek, ciągle było słonecznie, ale już jakby trochę chłodniej. Obok apteki skręciliśmy w prawo, w ulicę Śląską i wolnym krokiem doszliśmy do kościoła św. Krzyża.

Ratusz i pomnik Rolanda
- Czas chyba już jednak wracać, trzeba by się pomału zbierać - odezwała się w pewnym momencie Ela. Zupełnie tak, jakby czytała w moich myślach. Do parkingu szliśmy teraz ulicą Korwina - od strony kościoła, w kierunku stylowej kamienicy na rogu placu Wolności i ulicy Wrocławskiej. Widać z tego miejsca jak w objęcia dwóch kolorowych uliczek wtulił się ratusz i pomnik Rolanda. Przypomniało mi się wtedy, że widziałem kiedyś podobny w Dubrowniku i że są w Europie miasta, kultywujące przywiązanie do tej niezwykłej postaci - dzielnego i odważnego rycerza, który poległ w walce z Saracenami. Środa Śląska właśnie jest jednym z takich miast, a postać Rolanda zawsze miała symbolizować niezależność, prawo do wolnego handlu oraz własnej jurysdykcji. I tak też było - ale w dalekiej w przeszłości. Teraz jest już inaczej.

Lubiąż



Przed nami teraz droga do Lubiąża - to tylko 21 kilometrów. Ulicą Legnicką dojechałem do drogi numer 94 i tu skręciłem w prawo, w kierunku ma Lubiń. Na szosie pusto, jedynie od czasu do czasu jakieś auto pojawia się z naprzeciwka. Drogowa sielanka, zupełnie bez emocji. Za Mazurowicami kolejny zjazd w prawo i tym razem wśród łąk i strzelistych topól dojechaliśmy do mostu na Odrze. Ładne, sielskie plenery, aż miło popatrzeć. Zwolniłem więc i zacząłem się rozglądać, woda na rzece była niska, a słońce i nieliczne cumulusy odbijały się w jej spokojnym nurcie. Byliśmy blisko celu.


Opactwo cysterskie
Taka gmina równina, polska prowincja i jak na prowincję przystało droga była coraz gorsza. Dobrze nam się nawet milczało, gdy nagle jakoś głupio mi się wyrwało - zobacz co za paskudna droga.
- No, a jaka miałaby być? - zapytała Ela. - No jaka? - zaczęła mnie naciskać, gdy tylko zorientowała się, że zabrnąłem w ślepą uliczkę. 
- No, mogła by być chyba trochę lepsza, nie? - próbowałem kombinować.
- No nie, na prowincji nie ma lepszych dróg, są tylko drogi gorsze i dlatego prowincja jest prowincją, powinieneś to rozumieć - triumfowała z uśmiechem na twarzy. Była wyraźnie tą sytuacja rozbawiona i wtedy przed nami  pojawił się kolejny most - tym razem  na starym korycie Odry.  Po lewej stronie drogi zobaczyłem dwie wieże i czerwony dach. To dobry znak - byliśmy prawie na miejscu.
Klasztor wśród łąk



Taka gmina równina, polska prowincja i jak na prowincję przystało droga była coraz gorsza i gorsza. Dobrze nam się nawet milczało, gdy nagle jakoś głupio mi się wyrwało - zobacz co za paskudna droga.- No, a jaka miałaby być? - zapytała Ela. - No jaka? - zaczęła mnie naciskać.- No, mogła by być chyba trochę lepsza, nie? - próbowałem głupio się tłumaczyć.. - No nie, na prowincji nie ma lepszych dróg, są tylko drogi gorsze i jeszcze gorsze i dlatego prowincja jest prowincją, powinieneś to rozumieć - triumfowała z uśmiechem na twarzy.Była wyraźnie tą sytuacja rozbawiona i wtedy przed nami  pojawił się kolejny most - tym razem  na starym korycie Odry.  Po lewej stronie drogi zobaczyłem dwie wieże i czerwony dach. To dobry znak.
Z daleka jak Wawel
Na rozwidleniu - tuż obok starego domu - droga łagodnie położyła się w lewo, by po chwili wyprostować się znowu. Jechałem wolno rozglądając się uważnie wokoło. Skończyły się przydrożne krzaki i drzewa i wtedy pojawiła się nowa panorama – zupełnie otwarta przestrzeń. W odległości nie większej jak dwieście metrów zobaczyłam wysoki mur, a za nim klasztorne budynki. Zjechałem więc w lewo i powoli zaczęliśmy zbliżać się do zabudowań. To cysterski klasztor. Ktoś machał rękoma w naszą stronę, wskazując z daleka miejsce do parkowania. Nie miałem powodu by wątpić w jego dobre intencje, więc podjechałem. Wszędzie stało pełno samochodów, ale on był uprzejmy, pomógł zaparkować i wprowadził nas nawet - zupełnie bezinteresownie - w plan zwiedzania. Po chwili wolnym krokiem dotarliśmy do bramy głównej, a stamtąd już na dziedziniec klasztoru.
Wejście główne do klasztoru



Majowy weekend, więc sporo ludzi. Tego należało się spodziewać - tak pomyślałem, spoglądając na liczne i rozgadane towarzystwo. Każdy był niby czymś zajęty, ale tak naprawdę to wszyscy czekali na przewodnika.




Od czasu do czasu jakaś grupa wychodziła od strony kaplicy, a inna znikała w wejściu do budynku głównego. Tak kręciła się karuzela zwiedzających. Kupiliśmy bilety i wraz z innymi czekaliśmy na naszą kolej. Przewodnik zjawił się po jakimś kwadransie, przedstawił się i od razu przystąpił do rzeczy. Był miły i sprawiał wrażenie, że lubi swoją pracę. Wstęp miał zachęcający, a potem też było nie najgorzej. Chwilami wydawało mi się, że jest na lekkim rauszu, ale nie byłem tego pewien. Może to tylko złudzenie - pomyślałem.

Początek trasy dla zwiedzających



To wielki klasztor, mało jest takich na świecie. Jego barokowa fasada, od strony której weszliśmy na dziedziniec jest długa na 223 metry i nie ma równych sobie w Europie. Całość jest dwa i pół razy większa od Wawelu. A tak nawiasem mówiąc, to z daleka, od strony drogi dojazdowej wszystko to przypomina właśnie Wawel. Za wysokim murem, oprócz budynku klasztornego znajduje się bazylika Wniebowzięcia NMP z początków czternastego wieku, pałac opatów i nieco dalej kościół św. Jakuba. W krypcie pod gotycką bazyliką przechowywane są nagrobki Piastów Śląskich oraz mumie tutejszych opatów i zakonników. W części zewnętrznej można zobaczyć kilka budynków gospodarczych sprzed wieków oraz ładnie utrzymany park.

Sala książęca




Korytarzami od strony dziedzińca najpierw weszliśmy do okazałego przedsionka, a potem do wielkiej sali książęcej . To 400 metrów powierzchni i dwie otwarte kondygnacje w górę, przestrzeń i doskonała akustyka, cacko, jeden z najdoskonalszych zabytków śląskiego baroku, a do togo kunsztowna robota: doskonałe rzeźby Józefa Mangoldta i malowidła ścienne Christiana Bentuma. Coś niebywałego, jestem pod wielkim wrażeniem - Ela chyba też.




W pewnej chwili przewodnik zaprosił nas na środek sali, a potem rozpoczął swój spektakl: prawił ze swadą i znajomością rzeczy, aż przyjemnie było słuchać. 




Przy okazji wyszło na jaw, że nie od cystersów tu się wszystko zaczęło, a od benedyktynów, którzy w połowie dwunastego wieku postawili tu kościół św. Jakuba, a potem nie wiedzieć czemu zniknęli. Dopiero po nich przyszli cystersi z Turyngii. 




Zakonnicy okazali się doskonałymi gospodarzyli i po pewnym czasie stali się jednymi z większych posiadaczy ziemskich na Śląsku. Lubiąż był wtedy także ważnym ośrodkiem kultury i piśmiennictwa. To właśnie stąd pochodzą między innymi dwunastowieczne: "Roczniki lubiąskie", "Katalog biskupów wrocławskich" i "Kronika książąt Polskich"





W tej historii – jak to w życiu bywa – był czas dobry i czas zły. Tak to na przykład po odbudowie klasztoru z wielkiego pożaru pod koniec XV wieku, doszło wśród zakonników do ostrego, wewnętrznego konfliktu i to na taką skalę, że w konsekwencji, w 1492 roku dobra te zostały cystersom odebrane. Po kilku latach jednak mnisi wrócili i przystąpili ponownie do pracy. Wzięli się za odbudowę i remonty wielu budynków, a jednocześnie cały kompleks ufortyfikowali. W okresie reformacji pojawiły się nowe problemy i to na taką skalę, że opactwo zaczęło ponownie podupadać i traciło powoli na znaczeniu. Wiele złych rzeczy stało się tu także w okresie wojny trzydziestoletniej - między innymi rozkradziona została biblioteka, a także cysterskie archiwum.



Przyszedł wreszcie i lepszy czas dla cystersów. Tą ważną datą był rok 1649, kiedy to ówczesny opat przeprowadził tu wiele wewnętrznych zmian i w konsekwencji stworzył ekonomiczne podstawy dla dalszego rozwoju opactwa. Przystąpiono wtedy do remontu na dużą skalę i objęto nim przede wszystkim kościół oraz część mieszkalną tzw. klauzurę. Powstała także szkoła klasztorna i nowe budynki gospodarcze. Od 1660 roku zamieszkał tu i pracował na potrzeby zakonu - sprowadzony przez opata - słynny na całym Śląsku malarz barokowy Michał Willmann. Zostawił w spadku po sobie wiele obrazów i fresków. To właśnie spod jego ręki wyszła "Apoteoza Bohatera Cnót" na sklepieniu w refektarzu letnim.
Klasztorne korytarze


Wielkie zmiany w tym czasie zachodziły także w kościele Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny. Nadawano mu przede wszystkim barokowy charakter i ubogacono przepięknymi freskami Willmana.





Przyszedł też taki czas, gdy kolejni opaci zaczęli przejawiać coraz częściej skłonności do tworzeniem budowli i pomieszczeń reprezentacyjnych. Tak właśnie w latach 1681–1699 powstał monumentalny pałac z ponad 300 salami i z bogatym wystrojem wnętrz.
Refektarz klasztorny




Wszystko co w tym okresie robiono miało być - z założenia - imponujące i pełne blasku. Tak w 1715 roku powstała piękna fasada kościoła, dwie wieże z barokowymi hełmami i kruchta. Opactwo piękniało z dnia na dzień, z miesiąca na miesiąc i z roku na rok.





W 1733 roku w letnim refektarzu pojawiły się liczne freski i niezwykle przepiękne polichromie. Rok później podobnie ozdobiono bibliotekę klasztorną oraz powstał plafon i wiele rzeźb w głównej sali reprezentacyjnej pałacu – w Sali Książęcej. 




Ale wszystko co dobre kiedyś musi się skończyć. Tak stało się i tutaj. Czarne chmury nad opactwem pojawiły się, gdy tylko Austriacy utracili swoje wpływy na tych terenach. To był początek końca świetności klasztoru. W roku 1810 król pruski bez ceregieli skasował zakon cystersów, przywłaszczając sobie wszystkie jego dobra. Co było do zrabowania zrabowano, co było do zniszczenia zniszczono, a na koniec w klasztorze urządzono szpital.

Kościół Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny



Zdumiewająca jest też historia opactwa w okresie II wojny światowej. Wiele na to wskazuje, że produkowano tu części do rakiet V1 i V2, a według jednej z hipotez pracowali tu także niemieccy naukowcy nad skonstruowaniem tranzystora. Prace badawcze prowadzone były w podziemiach klasztoru oraz w części parterowej pałacu opatów. Z relacji świadków wynika, że widywano tu naukowców w białych kitlach i robotników w szarych ubraniach. Stworzono tu także obóz przejściowy dla osób internowanych z Luksemburga.




W czterdziesty piątym znowu wszystko się zmieniło. Niemcy odeszli, a przyszli Rosjanie. Ci ostatni z zajmowanych terenów wywozili wszystko, co tylko miało jakąkolwiek wartość, ale przy okazji także i niszczyli. Do roku 1948 był tu szpital psychiatryczny dla czerwonoarmistów, a później długo, długo nic aż do roku 1962. W ogóle nie było tu gospodarza.




Klasztor niszczał i chylił się ku ruinie. I pewnie nie byłoby dla niego ratunku, gdyby nie grupa pasjonatów i miłośników historii, którzy w 1989 roku założyli "Fundację Lubiąż". Zapalili zielone światełko, które tak na dobrą sprawę stało się początkiem dobrego. Wprawdzie powoli, ale ciągle sprawy idą do przodu. Mimo ograniczeń finansowych ciągle coś tu się dzieje. Po tym co dzisiaj tu zobaczyliśmy nabieram coraz większego szacunku i uznania dla ludzi, którzy podejmują się takich wyzwań. Wygląda na to, że to projekt nie na lata, a raczej na dziesiątki lat. No i dobrze, niech i tak będzie. Gołym okiem widać jak wiele tu zrobiono i jak dużo jeszcze jest do zrobienia. Trzeba wiedzieć, że oprócz pięknej sali książęcej, refektarza, kaplic w kościele i biblioteki wykonano tu wielką pracę dla poprawy stanu technicznego całego obiektu: wstawiono i oszklono wszystkie okna. wzmocniono konstrukcje budynku klasztornego, naprawiono więźby, a dachy pokryto nową dachówką.

Cysterska karczma





Pożegnaliśmy naszego przewodnika i przez bramę główną wyszliśmy na zewnątrz - do przyległego parku. To teren dawnego zaplecza cysterskiego opactwa, o czym świadczyć mogą istniejące tu do tej pory budynki: browaru i piekarni, wozowni i stodoły, ale także i kancelarii klasztornej. W parku robiło się coraz bardziej majówkowo i piknikowo. W cieniu dorodnych drzew na przystrzyżonej trawie rozsiadali się ludzie. Było ich coraz więcej. Nieopodal, pod starym dębem siedziała para zakochanych, a tuż za nimi biegały i szczebiotały dzieciaki. Piękny obrazek, istna sielanka – przyszło mi do głowy.
- Ładnie tu, tak romantycznie i lirycznie - powiedziała w pewnej chwili poetycko nastrojona Ela.
- Ładnie, ładnie, ale wiesz co, trochę zgłodniałem, a tam chyba jest jakaś knajpka - pokazałem ręką na wprost przed siebie.
- Też jestem głodna - rzuciła krótko.


Z daleka wypatrzyłam wolny stolik, a kelnerka miała nas na oku chyba już od bramy wejściowej, bo gdy tylko usiedliśmy już przy nas była. I wtedy przypomniała mi się stara historia z Jacksonem.
- Ty wiesz, że w dziewięćdziesiątym siódmym był tu Michael Jackson - wyrwało mi.
- No, pamiętam. To była chyba jakaś niezła sensacja - wtrąciła się Ela.
- No, ale co? To on chciał to kupić, czy jak? - zapytała chwilę później. - A diabli widzą, on też tego chyba do końca nie wiedział. Ktoś go namówił, przyjechał popatrzył i z tego co wiem to odjechał. To wszystko. - odpowiedziałem wzruszając ramionami. Pół godziny później byliśmy już w drodze do Bieńkowa i wtedy zadzwoniła Beata. Od razu zrugała mnie za brak wiadomości o zmianie naszych planów.
- Mea culpa, mea maxima culpa siostro – opowiedziałem jej pokornie, a ona zaczęła się śmiać. Gdy wjeżdżaliśmy na leśniczówkę niebo od lasu już szarzało, konie na padoku odwróciły głowy w naszą stronę, a tutejsze psy Czikita i Lola wybiegły z bramy na przywitanie. Byliśmy na miejscu.

cdn.