Cel: Góry Izerskie - Świeradów
Trasa do: Opole - Jawor - Złotoryja - Lwówek Śląski - Gryfów Śląski - Świeradów - 235 kilometrów. (wejście na Stóg Izerski).
Droga powrotna: Świeradów - Szklarska Poręba (wodospad Szklarka) - Cieplice - Jelenia Góra - Opole - 226 kilometrów.
...................................................................................................................................................................
Czy to ma sens, aby w listopadzie wybierać się w góry? Takie pytanie zadał mi Andrzej, gdy nieopatrznie wygadałem się, że chcemy pojechać do Świeradowa. Dla mnie tak, zdecydowanie tak, dla niego chyba jednak niekoniecznie. To zależy kto co lubi – pomyślałem. My potrzebujemy ruchu i świeżego powietrza i to są wszystkie sensowne argumenty, jakie przyszły mi wtedy do głowy. No, a pogoda ? A no właśnie, pewnie najbardziej chodziło mu o to, że w listopadzie pogoda jest pod psem. Może i jest, no i co z tego, nas to nie zraża. Kiepska pogoda może przecież zdarzyć się nawet w lipcu.
A4 - Opole - Wrocław. |
Jest 9 listopada 2013 roku – rano, tuż po śniadaniu. Spojrzałem - na parkingu - w niebo i już wiedziałem, że nadmierna troska Andrzeja o nasz wyjazd była zbędna. Na pewno nic nie zapowiadało meteorologicznej katastrofy. Włożyłem kluczyk do stacyjki naszego Chevroleta i ruszyliśmy w drogę. Dwadzieścia minut później stałem już na bramce wjazdowej na autostradę. Szybko minęliśmy wrocławskie Bielany, Kostomłoty i po około stu trzydziestu kilometrach, niedaleko wioski Budziszów Wielki zjechałem w drogę numer 363 do Jawora. Od tego miejsca było już tylko sielsko i anielsko. Skończył się autostradowy zgiełk i mrożące krew w żyłach wyczyny kierowców wyprzedzających nas z prędkością dźwięku, a czasami nawet i światła. Szaleni ludzie. Teraz byliśmy już sami, no albo prawie tylko sami.
Dolnośląskie drogi. |
Jest jesień co jeszcze nie przeminęła, spadające liście z drzew i ich złote odcienie, wąskie drogi gminne coraz bardziej połatane, zakręt za zakrętem i pusto jak na odludziu. Nareszcie uchodzi ze mnie powietrze. Powoli wpisujemy się w te leniwe krajobrazy – i Ela i ja. Czuję to.
Dolnośląskie wioski. |
Do Jawora zostało tylko dwadzieścia kilometrów. Z góry jakby trochę pokropiło, ale to nic- niebo wcale nie zaciąga. Porzuciłem więc myśli o niebie i szybko wróciłem na ziemię. Droga idzie teraz wśród pól pofałdowanych i zaspanych wiosek, pogarbionych dachów i pochylonych płotów. Swojsko tu. Pamiętam Dolny Śląsk z dzieciństwa. Pewnie nie wszędzie tak jest, ale tu właśnie jest.
Jawor
Nawigacja doprowadziła nas na rynek. Miasteczko skromne i niewielkie, liczy nieco ponad dwadzieścia tysięcy mieszkańców, ma kawałek pięknej historii, a na dowód tego kilka interesujących zabytków. I faktycznie tak jest. Wyszedłem z auta i od razu spojrzałem na ratusz. To nie jest byle co. Widziałem kiedyś podobny w Liberce; niderlandzki renesans z końca dziewiętnastego wieku, z całą masą okien zdobionych pięknymi witrażami. Rynek z trzech stron otoczony jest kamienicami, a niektóre z nich to późnorenesansowe perełki. Zrobiliśmy więc kilka zdjęć i ruszyliśmy powoli w ulicę Grunwaldzką, w stronę Kościoła Pokoju.
Kościół robi wrażenie już nawet z daleka. To niezwykła, fenomenalnie zaprojektowana budowla z połowy siedemnastego wieku. We wnętrzu są cztery kondygnacje empor pokrytych dekoracjami malarskimi z motywami religijnymi i scenami z życia. Całość przykrywa kasetonowy strop z błękitną polichromią. To prawdziwy skarb, unikat w skali światowej…………. i to wszystko w małym dolnośląskim miasteczku.
A teraz opowiem wam o kocie, co łaził za nami po kościele już od pierwszych chwil. Był czarny, przymilał się i łasił. Miał przejmujący nienaturalny wzrok, aż ciarki mnie po plecach przeszły. Jego oczy były jaskrawo żółte, a chwilami nawet i pomarańczowe. Prowokował i nachalnie szukał kontaktu. Najczęściej jednak chodził przy nodze, a na koniec wprosił się Eli na ręce. To nie był zwykły kot. Miał coś w sobie tajemniczego, tak jakby był z innego świata. Później ą- już nie pamiętam kiedy – nawet mi się przyśnił.
Po godzinie byliśmy znowu na rynku. W kamienicy z podcieniami zobaczyłem z daleka schowaną cukiernię. Ela natychmiast wciągnęła mnie do środka i zostaliśmy tu na naszą, pierwszą dzisiejszą kawę. Było miło i przyjemnie.
Jakieś dwadzieścia kilometrów od Jawora, pokazały się pierwsze zabudowania Złotoryi. To był nasz kolejny – zaplanowany - przystanek. Miasteczko leży na skalistym wzniesieniu ponad doliną Kaczawy. Znane jest powszechnie w Polsce jako miejsce, w którym przed wiekami wydobywano złoto, a teraz dla podtrzymania tych tradycji co roku w maju, organizuje się tu międzynarodowe zawody w płukaniu tego kruszcu. To właśnie jest Złotoryja. Nigdy – ani Ela, ani ja – tu nie byliśmy. Jest więc okazja.
Do rynku dotarliśmy pieszo, od strony ulicy Mickiewicza. Tak nam było wygodnie. Ładnie tu i widać rękę gospodarza: zadbane kamienice, kolorowe fasady, odremontowane place i ulice. Aż przyjemnie popatrzeć. Nie ma zbyt wiele czasu, ale na spokojny spacer możemy sobie jeszcze pozwolić.
Koło ratusza, a potem ulicą Joannitów doszliśmy do kościoła farnego, stamtąd pod Basztę Kowalską i dalej ulicą Basztową zaczęliśmy wracać, schodząc w dół, aż do końca ulicy Piłsudskiego - tam, gdzie na małym parkingu zostawiliśmy nasz samochód
Lwówek Śląski
Trochę wśród pól, trochę przez lasy i w pół godziny dotarliśmy do Lwówka. Dobrze, że ciągle sprzyja nam pogoda. No i humory – także.
Jedziemy sobie, jedziemy w ciszy i spokoju, to takie właśnie nasze odkrywanie miejsc nieznanych. Widać od razu, że Lwówek jest inny…..ciekawy, ale także inny niż to co oglądaliśmy do tej pory. Maleńki i z dziwacznym rynkiem. Pomieszanie z poplątaniem. Widać doskonale zachowane ślady historii, wymieszane z blokowiskiem lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych.
Są tu mury obronne z basztami i przepiękny gotycko - renesansowych ratusz, ale zamiast kamienic stoją w rynku czteropiętrowe bloki z epoki późnego Gomułki lub wczesnego Gierka. Stan architektonicznej katastrofy i dowód na ludzką bezmyślność, tym bardziej, że zaraz po wojnie stały tu jeszcze podobno przedwojenne domy.
To co jeszcze zostało we Lwówku z zamierzchłych czasów jest niezwykłe, bo sięga nawet pierwszej połowy szesnastego wieku. Takim przykładem jest choćby przyklejona od zachodniej strony - do ratusza - strzelista wieża. Przyjrzałem się jej dokładnie z pobliskiej restauracji „Pod Czarnym Krukiem” Jadłem wtedy zupę przy stoliku pod oknem z widokiem na rynek – tak zabijałem nudę przy talerzu. W dolnej części podstawa wieży jest kwadratowa, nieco wyżej okrągła, a najwyżej staje się ośmioboczna - zakończona hełmem i kulą na samym wierzchołku. Naprawdę, jest na co popatrzeć. A tak przy okazji – zupa „Pod Czarnym Krukiem” była bardzo dobra.
Gryfów Śląski
Gryfów to nasz ostatni przystanek w drodze do Świeradowa. Miasteczko leży nieopodal Gór Izerskich nad Kwisą i jeziorem Złotnickim. Jest jeszcze mniejsze niż Lwówek – ma około siedmiu tysięcy mieszkańców.
Było wczesne popołudnie, gdy wjechałem na ulicę Kolejową i nieopodal kościoła znalazłem miejsce parkingowe. Stąd, pieszo w trzy minuty doszliśmy do rynku. I wtedy z tekstu na kamiennej tablicy Ela przeczytała na głos, że w 1624 roku ówczesny burmistrz wybudował - właśnie w tym miejscu - ratuszową wieżę. No więc - co by tu dużo nie mówić, to miasteczko ma jakiś ładny kawałek historii.
Uroku gryfickiemu rynkowi dodają renesansowe i barokowe kamieniczki. Nie są może zbyt wypieszczone, może nawet trochę się łuszczą, ale najważniejsze jest to, że są, a do tego mają charakter i tworzą klimat ładnego, starego rynku. Dają też - bądź co bądź - świadectwo bogatej i pewnie ciekawej historii tego małego dolnośląskiego miasteczka. Fajnie tu jest. Ela przyniosła lody na patyku, usiedliśmy na drewnianej ławeczce i tak gapiliśmy się bezmyślnie przez chwilę na tutejszy ratusz.
Świeradów Zdrój
Z Gryfowa Śląskiego do Świeradowa jedzie się, nie więcej niż pół godziny. Wreszcie znaleźliśmy się w Górach Izerskich: to zachodnia część Sudetów, położona na granicy Polski i Czech, gdzie najwyższym szczytem - po naszej stronie - jest Wysoka Kopa (1126 m). W rejonie Świeradowa i Czerniawy-Zdroju znajdują się unikatowe – rodanowe- wody lecznicze, a także spore pokłady borowiny. W latach 70 tych w tych górach doszło do ekologicznej klęski. Tutaj lasy umierały stojąc. Dzisiaj – na szczęście - jest już inaczej. To jeden z najpiękniejszych obszarów w Sudetach. Warto tu przyjechać, nawet tak jak my w listopadzie.
Hotel Era na ulicy Zakopiańskiej, to od tej pory nasza baza wypadowa. Obsługa to młodzi, mili i sympatyczni ludzie, a do tego wszystkiego kuchnia jest tu doskonała.
Świeradów leży w samym środku Sudetów, na północnym zboczu Gór Izerskich, na wysokości około 500 m n.p.m. Rozłożył się w dolinie rzeki Kwisy, pomiędzy dwiema górami – Stogiem Izerskim i Sępią Górą. To bardzo ładne miejsce. Zarówno Dom Zdrojowy, Hala Spacerowa i otaczający je ładny park, stanowią jedną z głównych atrakcji Świeradowa. Nawet w listopadzie ta sceneria jest zachęcająca, szczególnie gdy – tak jak nam dzisiaj – nieustająco towarzyszy słońce.
Wreszcie zastał nas wieczór, weszliśmy więc do kawiarenki w Domu Zdrojowym. Ciepło tu i przytulnie, a do tego nawet miło. I tak jakoś bezwiednie czas nam uciekał, aż w końcu rozbrzmiała muzyka. To fajf, teraz tutaj zaczynała się zabawa. W jednej chwili zrobiło się gwarno i wesoło, a tuż obok na dużej sali ruszyły tańce. To nie była jednak - dzisiaj - propozycja dla nas – byliśmy chyba zbyt zmęczeni.
Jeszcze tego samego wieczoru ustaliliśmy, że jutro idziemy góry.
Idziemy na Stóg Izerski i z góry zakładam, że to nie jest jakaś tam wielka wyprawa. Są w zasadzie dwa, a może nawet trzy sposoby aby się tam dostać. Najłatwiejszy to wjechać tam kolejką gondolową - o ile będzie czynna. Można też pójść szlakiem czerwonym, ale to jest wariant forsowny i zdecydowanie najtrudniejszy, lub alejkami, a potem nieco wyżej, wygodnymi ścieżkami i bez wielkich komplikacji dotrzeć na sam szczyt. No i właśnie ta ostatnia wersja była chyba dla nas najlepsza. To około trzy godziny górskiej wędrówki - w jedną stronę.
Z ulicy Zakopiańskiej weszliśmy w Zdrojową. Po drodze minęliśmy kilka ładnych pensjonatów, a potem za Domem Zdrojowym w prawo, w ulicę Piłsudskiego i aleją parkową wchodząc, w ulicę Graniczną doszliśmy do pensjonatów Czeszka i Słowaczka. To już góry. Na trasie do samego schroniska tylko raz zrobiliśmy błąd. Daliśmy się skusić na tak zwany skrót i w konsekwencji wpadliśmy w mokradła na krótkim odcinku czerwonego szlaku. Pierwszy i ostatni raz. Plułem sobie w brodę jak nigdy dotąd.
Po trzech godzinach zobaczyłem wyłaniające się z gęstej mgły schronisko. Byliśmy na miejscu, co za ulga. Zrobiłem kilka zdjęć na zewnątrz i weszliśmy do środka. Świetna atmosfera: stary budynek (z 1924 roku), strudzeni wędrowcy, rzucone na podłogę plecaki, skrzypiące drewniane schody, kolejka do bufetu, wszechobecny zapach bigosu, no i wreszcie moja ulubiona gorąca herbata w kubku – i to z cytryną. Usiedliśmy naprzeciwko siebie i mogliśmy tak siedzieć z tą herbatą w dłoniach bez końca. To po to właśnie tu przyjechaliśmy – po tę jedną chwilę. Gorąca herbata w zmarzniętych dłoniach. I Ela to widziała i ja.
Zejście ze szczytu do Świeradowa też było przyjemne. Zajęło nam dużo mniej czasu, ale po raz pierwszy na szlaku zaczął nas poganiać drobny deszcz. Na szczęście po kilku minutach wróciło znowu słońce. Na koniec wstąpiliśmy – już w Świeradowie - do Cafe Bohemia. To był cudowny dzień. Takich dni się nie zapomina.
Wodospad Szklarka
Jeszcze tego samego wieczoru tak zupełnie ad hoc zdecydowaliśmy, że nie wracamy do domu tą sama drogą. Tym razem pojedziemy przez Szklarską Porębę, Cieplice i Jelenią Górę. Na A4 - wjedziemy w okolicy Kostomłotów, a cała trasa to będzie jakieś 227 kilometrów.
Szklarska Poręba, a dokładnie przy wodospadzie Szklarki – to nasz pierwszy, zaplanowany przystanek w drodze powrotnej do Opola. I właśnie tu, gdzie Szklarka wpada do Kamiennej, zobaczyliśmy niezwykłą scenę. Ludzie w wodzie – czyli listopadowe hartowanie ciała i ducha.
Cieplice
W Wojcieszycach na drodze numer E65 skręciłem w prawo - na Cieplice . To ma być nasz kolejny przystanek. Od wodospadu Szklarki do tego miejsca jest niespełna 14 kilometrów. Najgorsze jednak było to, że pierwsze wrażenie niestety, ale nie było dobre. Myślałem o klasycznym Zdroju, a zobaczyłem zaniedbaną mieścinkę: wiele szaroburych, mniej lub bardziej zaniedbanych domów w niskiej zabudowie. Kiedy jednak chwilę później ulicą Leśniczą doszliśmy do Placu Piastowskiego, oniemieliśmy z wrażenia. To zupełnie inny świat. Aż się Ela uśmiechnęła.
Widoczny na zdjęciu ponad 100 letni Pawilon Lalka, usytuowany jest przy głównemu wejściu do Parku Zdrojowego.
Był taki czas, że Cieplice były samodzielną miejscowością, teraz jest to jednak już dzielnica Jeleniej Góry. W mądrych księgach można wyczytać, że to najstarsze uzdrowisko w Polsce, a tutejsze wody termalne - pochodzące z najgłębszych odwiertów - to najgorętsze złoża w naszym kraju. Imponujące wrażenie robi Pałac Schaffgotschów - jednego z wielkich rodów śląskich - klasycystyczny budynek, z drugiej połowy osiemnastego wieku. Ładnie też prezentuje się Dom Zdrojowy oraz pozostałe pawilony; wszystkie są zadbane i mają ciekawe elewacje. Jest tu także piękny park, są: urocze alejki, dorodne drzewa, ozdobne krzewy, zadbane trawniki, stylizowane latarnie oraz pasujące do nich ławeczki. Jest tu tak ładnie, że chętnie zostawalibyśmy na dłużej. Spojrzałem na zegarek. - No dobrze, wiesz co? Chodźmy jeszcze na kawę – zaproponowałem.
Jelenia Góra
Od Zdroju w Cieplicach do ratusza na starym mieście w Jeleniej Górze to tylko sześć kilometrów. Gdy przyjechaliśmy, miasto było senne i wyciszone. Nieco nas to zdziwiło. Oczekiwaliśmy raczej, że będzie gwarno, bo to przecież Dzień Niepodległości. A tu cisza jak makiem zasiał. Ale za to ładnie. Na środku rynku (jak to na rynku) gmach ratusza, a wokół poprzytulane do siebie kolorowe, kamieniczki z podcieniami. Widać, że były to kiedyś domy bogatych kupców i rzemieślników. Tak tu trochę dzisiaj jak w ładnym, ale jednak pustym sklepie.
To już ostatni przystanek na naszej drodze do domu. Żegnamy góry i lasy, piękne widoki, miasta, miasteczka i wioski z tego kawałka Polski. Ładnie tu jest, więc pewnie kiedyś wrócimy.
Koniec.
Witam :)
OdpowiedzUsuńNatknęłam się dzisiaj na Pański blog i ten wpis, wpis m.in. o moim rodzinnym mieście - dokładnie rzecz ujmując o Cieplicach.
Cały region jest magiczny, jak z resztą wiele osób to określa, a Cieplice, choć faktycznie "od zaplecza" mogą straszyć (niestety), tak od "serca" zachwycają.
Całkiem niedawno oba parki zostały zrewitalizowane, samo miasto troszkę wcześniej. Zmieniła się właściwie całkiem "twarz" Cieplic, ale chyba na korzyść.
Nie wiem czy Państwo zwiedzili również Park Norweski, który jest podzielony ze Zdrojowym jedynie ulicą. Jest calkiem inny, ale równie piekny w swojej postaci. Polecam odwiedzić to miejsce ponownie, wiosną, gdy zieleń jest soczysta, ptaki oddają koncerty a szum rzeki przepływającej z Tamy (zapory cieplickiej) koi zmysły.
Wystarczy usiąść na przytulnej ławeczce nad brzegiem rzeki i przymknąć oczy.
Takich cudownych zakątków jest tutaj dużo więcej, ale proszę mi zaufać i zajrzeć na wiosnę :)
Pozdrawiam serdecznie.
Viola