Grecja

poniedziałek, 1 września 2014

Santorini (cz. II.)

Kolejny dzień - na Santorini. Poznaję ją i przyzwyczajam się pomału do wszystkiego. Wierzę więc - że każdy poranek, będzie dla mnie początkiem dobrego dnia. Cieszę się bardzo, na jutrzejszy wyjazd na kalderę. Chcemy zobaczyć miejsce, gdzie spełniała się wizja apokalipsy, wyspy rozrywanej na strzępy i zatopionej w otchłani i w ciemnościach - spadających popiołów i huku, który podobno obiegł kulę ziemską aż cztery razy. Takich zdarzeń w historii Ziemi - było niewiele.

Santorini - kaldera.
Autobus zatrzymał się nad przepaścią. Droga umknęła z mojego pola widzenia, zniknęła, jakby zapadła się po ziemię. Widział ją tylko kierowca. Przed nami był zjazd z dwustumetrowego klifu, do portu Athinios. Usłyszałem syk odpowietrzanych hamulców. Ruszył delikatnie i zatrzymał się po chwili jeszcze raz. Wtedy zobaczyłem, kawałek asfaltowej drogi - spadającej w prawo skos. Autobus toczył się powoli. Spojrzałem na kierowcę - wiedział co robi. Moim zdaniem był zawodowcem - ufałem mu. Nie wiem dlaczego, ale problem, który początkowo wzbudzał moje emocje, odsunąłem nagle od siebie. Niewiele mnie już teraz interesował kierowca autobusu i ta cała reszta. Patrzyłem jak ciemnoniebieskie morze, odcina się od kolorowej zastygłej wulkanicznej lawy. To niespotykany widok. Droga jest kręta - sto pięćdziesiąt metrów prostej w dół i zakręt o sto osiemdziesiąt stopni - i tak, co chwilę. Góry są coraz wyższe, a morze jest coraz bliższe. Widzę w oddali Athinios.

Tu wpływają wielkie wycieczkowce.
Port - to zabetonowane nabrzeże z zapleczem. Jest brzydki. Nie byłoby o czym mówić - gdyby nie to, że jest potrzebny. To drugie, a może nawet, pierwsze okno na świat -  tej wyspy. Lotnisko i port to miejsca, o strategicznym znaczeniu dla Santorini. Tu przypływają promy z Pireusu, Naxos, Paros, Krety, Mykonos, Tinos i Syros. Dowiedziałem się, dzisiaj od pewnej miłej przewodniczki, że wśród turystów wypoczywających na Krecie, bardzo popularna jest oferta wycieczki właśnie na Santorini. Sama podróż w obie strony, to jednak prawie dziesięć godzin. Nie wiele więc mają czasu ci ludzie, by spokojnie zwiedzać wyspę. Jeżeli miałbym komukolwiek doradzać w tej sprawie -  to wizyta tutaj na siedem dni, to takie minimum. My w przeciwieństwie do turystów z Krety, nigdzie się nie spieszymy. Przed nami dzisiaj - kilka godzin na kalderze. Łódź spokojnie odbija od brzegu i płynie w stronę  Nea Kameni. Trzeba chronić się przed słońcem - pomyślałem. Znaleźliśmy więc sobie, kawałek miejsca z zadaszeniem. Delikatny wiatr ze wschodu sprawił, że zrobiło się przyjemnie.  Nie byliśmy na morzu samotni - za nami  ruszyły dwie kolejne łodzie, a na wprost stał nieruchomo wielki wycieczkowiec. Wczoraj patrzyliśmy na kalderę z góry. Siedzieliśmy we dwoje, przy stoliku w maleńkiej restauracyjce, zawieszonej na skale  - dwieście metrów nad starym portem i piliśmy wino, patrząc na słońce zachodzące  za Thirasię. Dzisiaj jest odwrotnie.  Zadzieram głowę do góry i z pokładu łodzi,  spoglądam na wielkie skały posypane bielą Firostefani, Imerovigli i Firy.

Wyspa Nea Kameni - serce wulkanu. 
Z wolna sunęliśmy, po spokojnym morzu - w stronę wulkanicznej wyspy. Na pokładzie było gwarno - to taka naturalna egzaltacja. Nowa sytuacja i zachwyty. Czas, morze i słońce zrobi swoje - przyjdzie potem cisza. Połowa tych ludzi, to nałogowi łowcy zdjęć. Ciągle ktoś przechodził z jednej burty na drugą, z dziobu na rufę i z powrotem. Jeden nawet mnie nadepnął - przeprosił i poszedł pośpiesznie dalej. Obejrzał się i jeszcze raz przeprosił - wiec mu wybaczyłem. A co miałem zrobić? Nie mogłem zepsuć sobie tego dnia - więc godziłem się na wszystko. Nie bądź małostkowy - pomyślałem - zobacz jak tu pięknie. Ci ludzie latają z tymi aparatami, bo oszaleli z powodu piękna - czy można mieć, im to za złe? Chcą je zabrać ze sobą - do domu. To też jest piękne. Wpłynęliśmy do niewielkiej zatoki. Cumowało tam już sześć innych łodzi. Dotarliśmy wreszcie do Nea Kameni - wyspy z kraterem. Ta śliczna zatoka to wrota do bastionu, w którym drzemie demon. Jest gdzieś głęboko - ale jest. Trzeba sobie z tego zdawać sprawę. To pewne, że wulkan nie wygasł. Jest ciągle żywy i co jakiś czas przemawia własnym językiem. Daje znać o sobie. Wiedzą o tym doskonale naukowcy, którzy prowadzą tu systematyczne badania. Czy więc Santorini grozi katastrofa? Tego szczerze mówiąc, nikt dokładnie nie wie. Warto jednak spróbować, wyobrazić sobie jak to było na początku osiemnastego wieku, kiedy Nea Kameni zaczęła wyłaniać się morskich fal rosnąc jak na drożdżach. Sięgnęła w zaledwie cztery lata - ponad sto metrów nad poziom morza. Jaka więc siła za tym stoi? No cóż, to potęga natury, o której dzisiaj już wiemy wiele, ale wobec której wciąż jesteśmy i będziemy bezradni.

Uśpiony wulkan.
Słońce jest teraz gorące i coraz bardziej czuję je na karku. Wolnym krokiem idziemy - dobrze wytyczonym szlakiem - w stronę krateru. Podejście jest łagodne i nie wymaga wielkiego wysiłku. Krok równy, spokojny i miarowy - to najlepszy sposób na pokonywanie takich przestrzeni. Minęliśmy wielkie gruzowiska pokruszonych skał i doszliśmy w końcu do wulkanicznych pyłów i popiołów. Krzysiu, Krzysiu - usłyszałem ciche wołanie. Odwróciłem się i zobaczyłem starszą kobietę - z wciągnięta ręką. To nie do mnie - pomyślałem. Nie dawało mi to jednak spokoju, więc zwolniłem kroku. Już nie mogę - mówiła do wysokiego szpakowatego mężczyzny. Już nie mogę. Jak to nie możesz Zosiu - zawsze mogłaś, a teraz nie możesz. Jak to zawsze, przecież ja tu nigdy nie byłam. No nie byłaś - ale zawszeć mogłaś. Starsza pani przysiadła na kamieniu. Zosiu wiesz, że muszę zrobić tę dokumentację - bardzo mi na tym zależy. Jaką dokumentację? O co mu chodzi? Zastanawiałem się, przez chwilę. Gdy jednak spojrzałem na jego aparat fotograficzny z wielkim obiektywem - zrozumiałem wszystko. Był uparty, ale i opiekuńczy. Rozłożył Zosi białą parasolkę, podał jej dużą butelkę wody, a potem niezwykle uprzejmie powiedział - Zosiu proszę cię zostań tu na chwilkę, a ja zaraz wracam. Starsza pani z uśmiechem na ustach, kiwnęła głową na zgodę. On odwrócił się i pośpiesznie ruszył w górę. Po pół godzinie, byliśmy u celu - starszy pan gdzieś zniknął, a przed nami otworzył się krater. To nic wielkiego, nawet nic groźnego, to zwykła dziura w ziemi. Tak można by powiedzieć - na pierwszy rzut oka. Ale tak nie jest - to miejsce, które może przemówić każdego dnia. Obok ścieżek spotykam urządzenia do pomiaru drgań. Coś tu się ciągle dzieje. No i jak widać ktoś stara się, trzymać rękę na pulsie. W ostatnim roku, podobno grunt podniósł się o piętnaście centymetrów. Czy to coś znaczy? No, znaczy i to bardzo wiele. W drodze powrotnej, już blisko zejścia do zatoki zauważyłem Zosię i Krzysia - szli razem i trzymali się za ręce. Piękna z nich para.

Widok z Nea Kameni na kalderę. 
Pokład powoli zapełniał się, powracającymi ludźmi. Mieliśmy jeszcze sporo czasu. Usiadłem na końcu szerokiej ławy i otworzyłem plecak. W ciszy - zajadaliśmy kanapki, własnej roboty. Zrobiło się błogo. Po chwili - zsunąłem kapelusz na czoło i zamknąłem oczy. Słońce padało na moją lewą rękę, ramię i plecy, czułem jakie jest gorące. To była krótka drzemka. Wybudziłem się tak szybko, jak zasnąłem. Silnik pracował miarowo - płynęliśmy w stronę Palia Kameni. Spojrzałem w prawo i zobaczyłem w przesmyku, wysoką urwaną ścinę spadającą prosto do morza. Byliśmy w strefie Hot Springs - statek zwalniał, zwalniał, aż zatrzymał się na granicy niewielkiej zatoki. Z lewej burty, woda była zielonkawa, a przy samym brzegu nieco rdzawo - czerwona. To gorące źródła. Nie wiem skąd i nie wiem kiedy, ale pojawiła się propozycja kąpieli w zatoce. Zrobiło się niezłe zamieszanie. Jedni skakali do morza wprost z pokładu, a inni schodzili po sztormtrapie - nikomu nic się jednak nie stało. Nagle - w wodzie znalazło się, z pięćdziesiąt osób. To była ciekawa scena - nikt im niczego nie nakazywał, a oni wszyscy płynęli w jednym kierunku. Po chwili postanowiłem, dołączyć. Woda nie była gorąca - ale na pewno ponad miarę ciepła. Im bliżej brzegu - tym cieplejsza. Pół godziny później odpływaliśmy, w stronę kolejnej wyspy.

W drodze na Thirasię. 
Płynęliśmy teraz, na Thirasię. To druga co do wielkości wyspa, w tym archipelagu. Nadlatujący ze wschodu wiatr, wzdął lekko morze - zrobiło się bardzo przyjemnie. Po prawej stronie, na wielkich klifach bieliły się domy Firostefani i Imerovigli, po lewej morze było otwarte, a na wprost majaczył maleńki port w odległej zatoce.

Dom na Thirasi.
Gdy zbliżaliśmy się do nabrzeża - w morze wychodziły dwie duże łodzie. Szły w kierunku wielkiej skały - na wprost Oia. W zatoce, było spokojnie. Po drewnianym trapie zeszliśmy na ląd i bez pośpiechu, znaleźliśmy odrobinę cienia - za nadmorską restauracją. Usiedliśmy na betonowej płycie, w milczeniu zdjęliśmy buty i zrobiliśmy kilkuminutowe moczenie nóg. Woda była chłodna i przyjemna. Nad naszymi głowami, wysoko na skale - jest niewielka wioska. Chcemy tam jeszcze dzisiaj dojść. Mieszka tu podobno na stałe, ponad dwieście osób. Widać, że czekają tu każdego dnia na turystów, jak na zbawienie. To jest ich sposób na życie i jak sądzę ich szansa na przetrwanie.

W spokojnej zatoce. 
Ruszyliśmy w górę - do wioski. To nie jest trudne podejście - ale trzeba iść bez pośpiechu. Prowadzą nas szerokie, zygzakowate schody. Nigdy dotąd nie widziałem tak wielu, pięknie kwitnących na żółto opuncji - są tu wszędzie. Przywarły do skał i rozrosły się w niektórych miejscach, do niebotycznych rozmiarów. Co chwilę odwracam się, by spojrzeć na kalderę - to piękne widoki. Nieopatrznie zerknąłem w słońce, aż zabolały mnie oczy. Słomiany kapelusz osunął mi się, daleko na tył głowy i oparłem się o skarpę. Poczułem się, przez chwile niepewnie. Wypiłem łyk wody z mojej butelki i ruszyliśmy dalej. Było już dobrze.

Oia - widziana z pokładu statku. 
Tam gdzie kończą się schody na wyspie Thirasia, zaczyna się tawerna. To rodzinny interes. Syn stoi przed wejściem, ojciec bryluje w bufecie, a córka z matką krzątają się między stolikami. Tak funkcjonuje dobrze zorganizowany interes, na szczycie nagiej skały. Bez oporu, daliśmy się wciągnąć do środka. No cóż, zdaje się, że nie mieliśmy wielkiego wyboru - byliśmy zmęczeni i potrzebowaliśmy odpoczynku. Tak jak każdy, kto tu dociera idąc z portu. Sprytny jest ten Grek - wiedział co robi otwierając restaurację, w tym miejscu. Ruch jak w Rzymie - jedni wchodzą, inni wychodzą. Kwadrans na tarasie, dobrze nam zrobił - dali nam stolik z widokiem na kalderę. To piękne miejsce.

Miasteczko na skałach.
Za tawerną - jest uboga wioska. Poszliśmy tam, na krótki spacer. To kawałek prawdziwej Grecji: trudne warunki życia - nagie skały, lejący się z nieba żar, skromne domy i twardzi ludzie. Przez ciekawość zobaczyłem drugą stronę medalu - podziwiam i współczuję. Wczoraj patrzyliśmy na Thirasię z Firy - dzisiaj jest odwrotnie. Teraz już wiem, jak wygląda ta odległa wyspa. W środku wsi spotkaliśmy czarnego kota, który łasił się do nas przez kilka minut - jakby prosił, abyśmy go ze sobą zabrali. Czas wracać.

Wracamy do Athinios.
Schodząc z wioski do portu, mieliśmy przed sobą bajeczny widok, opromienionej słońcem kaldery. Statek już czekał, ale nikt nas nie poganiał. To dobrze, bo nie ciepię pośpiechu. Opuszczamy Thirasię, w kierunku wielkiej skały, która ostro wrzyna się w morze. Na pokładzie panuje teraz spokój, niektórzy są zmęczeni i zajmują się wyłącznie sami sobą. Słońce stoi wysoko, jest ostre i trzeba uważać - bo może być groźne. Gdy statek mija wielką skałę, otwiera się morze, a w głębi na wysokim klifie bieli się Oia. To zbudza najpierw szmer, poruszenie, a potem ruch. Wiele osób wstaje i w jednej chwili powstają setki zdjęć. To jakiś fenomen, zachowań zbiorowych. Dotarło i do mnie, że miejsce i chwila są wyjątkowe. Tu nic dwa razy się nie zdarza. Wziąłem więc do ręki aparat fotograficzny i zacząłem robić zdjęcia. Poczułem się tak samo, jak wtedy gdy złapałem w kadrze czerwone dachy Dubrownika, z punktu widokowego na skale - przy drodze wylotowej na Cavtat. To przyjemne uczucie.

Kościółek nad brzegiem morza.
Jest kolejny ranek. Nigdzie dzisiaj nie wyjeżdżamy - zostajemy na miejscu. To był dobry wybór z tym Kamari. Przeglądałem ofertę hotelową nad klifami - Fira, Firostefani czy Imerovigli. To wyjatkowo piękne miejsca tylko, że tam nie ma plaży. Tutaj do morza mamy pięćdziesiąt metrów - od drzwi hotelowych. Codziennie rano - pływam. Gdy promenada ożywia się i pojawiają się pierwsi spacerowicze - ja wychodzę z morza. Jestem zrelaksowany i chce mi się po prostu żyć. Promenada przy której mieszkamy jest długa, pewnie na jakiś kilometr - to nieprzerwany ciąg hoteli i restauracji. Dwadzieścia metrów poniżej -  są rzędy leżaków i parasoli. To dobre miejsce do wypoczynku i dobra baza do zwiedzania wyspy.

Kamari - tu też jest dużo kościołów.
W krajobraz Santorini na trwałe wpisują się, niebieskie kopuły kościołów. Są wszędzie - po kilka, kilkanaście w miejscowości. Są duże i małe, przy głównych ulicach i na peryferiach, sytuowane na wzniesieniach i przytulone do skał. Na końcu naszej plaży, u stóp góry Meso Vouno jest jeden z nich. Ta góra działa jak magnes. Po schodach wspinamy się do przejścia, a następnie wysokiego tarasu, przyległego do kościoła. Klimat tego miejsca tworzy ciekawa architektura i dwie barwy - niebieska i biała. Tak komponuje się grecka flaga oraz ściany, dzwonnica i kopuły tej świątyni. Coś w tym jest. Na Santorini takich kościołów jest ponad trzysta - niektórzy mówią, że nawet tyle co dni w roku. Dominującą religią jest tu - prawosławie o zabarwieniu ortodoksyjnym. Budowie kościołów sprzyja na pewno to, że Grecki Kościół Prawosławny ma status religii państwowej, a z tym wiąże się wiele ulg podatkowych. Legenda głosi, że w przeszłości, w nadziei i trosce o szczęśliwe powroty rybaków z morskich wypraw - rodziny budowały właśnie takie świątynie. Ten kościół ma krzyże zwrócone do morza - to właśnie taki znak. Msze odprawiane są w tych kościółkach tylko raz w roku - w dniu święta ich patrona.

Nasz początek drogi na wielką górę Mesa Vouno.
Dużo tu cienia. Planujemy dzisiaj wejść, na Meso Vouno - zaraz ruszamy. Każda chwila odpoczynku, w chłodnym miejscu jest więc bezcenna. Usiadłem na kamiennych schodkach i myślę o podejściu na szczyt. Słyszałem, że droga jest dobra, ale nie jestem pewien - no, zobaczymy. Spojrzałem przez bramę z dwoma krzyżami, na błękitne morze i zaproponowałem abyśmy wreszcie ruszyli na trasę. Przez wielki i odsłonięty parking - weszliśmy w wąską uliczkę, koło hotelu Argo. Okazało się, że droga na górę jest świetnej jakości. Musiała zupełnie niedawno, przejść gruntowny remont. W dzień jeżdżą tu nawet samochody - w godzinach wieczornych i nocnych jest to zabronione. Ciągle kogoś mijamy, ale nie ma tu tłoku.

Kamari - widok ze szczytu.
Nie taki diabeł straszny, jak go malują. Nasze obawy - czy damy radę wejść - były zupełnie bezpodstawne. Chociaż - góra wyrastająca z morza, na trzysta pięćdziesiąt metrów musi budzić respekt. Okazało się, że droga jest doskonale zaprojektowana - to łagodne odcinki serpentyny, po których idziemy raz w lewo, raz w prawo. Czasami, wśród przydrożnych sosen znaleźć można ławkę. Wejście na Meso Vouno, to przyjemny spacer.

W górach palonych słońcem też jest życie. 
Doszliśmy - jesteśmy wreszcie na szycie. Teraz już wiem - co jest za górą, którą widzę każdego dnia z mojego okna. Przed nami otwarte morze, z jednej strony Kamari, a z drugiej Perisa - obie widać teraz, jak na rozłożonej mapie. Błękitne morze, czarny pas plaży i białe domy w głębi. Wyraźnie rysuje się taka paleta barw - niebieski, czarny i biały. Obie miejscowości są do siebie bardzo podobne. Jak na dłoni widać: wszystkie domy, ulice, place i kościoły. Odróżniam hotele i sklepy. Gdybyśmy do Perisy chcieli dostać się autobusem, musielibyśmy przejechać najpierw siedem kilometrów do Firy, a potem kolejne dwanaście do Parisy. Kawał drogi - jak na taką małą wyspę. My przeszliśmy najwyżej kilometr i Perisa jest u naszych stóp. Wreszcie chwila przerwy - wyciągam kanapki i picie. Posiedzimy sobie na tej górze, to nam dobrze zrobi - zaproponowałem. Widać jak po górskich ścieżkach wędrują małe ludziki - wielu idzie w naszą stronę. Meso Vouno przyciąga.

Wracamy do Kamari.
Meso Vouno - to także, a może przede wszystkim, tajemnica z przeszłości. Chociażby dlatego - warto tu przyjść. Nie gdzieś w dolinie, lecz na szczycie tej góry znajdują się, pozostałości antycznego miasta Thiry. To kawał historii - początki sięgają czasów helleńskich, a kończą się w epoce bizantyńskiej. Miasto fenomenalnie położone i ufortyfikowane, budowane według planów i potrzeb jego mieszkańców. Odkryto tu między innymi: świątynię Dionizosa greckiego boga dzikiej natury i wina, sanktuarium Apollo i antyczny cmentarz. Santorini to nie tylko wielkie klify i białe miasteczka na ich szczytach, to także wiele innych ciekawych miejsc - na przykład właśnie Meso Vouno. Wracamy do Kamari - resztę dnia spędzimy na plaży.

cdn.


7 komentarzy:

  1. Piękne zdjęcia - no i miejsca!
    Mz Santorini to jedno z najmagiczniejszych miejsc na świecie :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Piękna wyspa,ciekawy post. Jeszcze tam nie byłam, a szkoda.

    OdpowiedzUsuń
  3. Zazdroszczę Thirasii, mnie się nie udało tam dotrzeć. Uznałam, że mając tylko 3 dni na Santorini wolę zwiedzać tylko główną wyspę, a resztę zostawię na kiedyś - jest po co wracać przynajmniej :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Świetny blog! Miło czyta się posty :) Czekam z niecierpliwością na III część Santorini, właśnie tutaj przebywam i dzięki tym wpisom ułatwiło mi to zwiedzanie dzisiaj Firy ;) wręcz ściągnęłam pomysł z kolejką i z spacerem do Firostefani :) pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  5. Dziękuję wszystkim za miłe komentarze :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Czy mogłabym spytać o te wycieczki promem, mianowicie czy to była jedna wycieczka wykupiona w jakimś biurze, czy z każdej kolejnej wyspy kupował Pan nowe bilety? Bardzo dziękuję za odpowiedź, Santorini przywita nas już za 2 tygodnie:)

    OdpowiedzUsuń
  7. Kiedy były wakacje - w sierpniu, czy we wrześniu?? słońce mocno pali? Pozdrawiam i zapraszam do siebie: www.ann-art-travel.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń