Grecja

piątek, 15 kwietnia 2016

Przepis na Londyn (cz.II.)

Londyn to miasto moloch, w przeszłości podobno monstrum ponure i odrażające. Tak przynajmniej pisze Peter Ackroyd, w grubej jak cegła biografii tego miasta. Teraz jednak nie da się tego tak ująć. Jest inaczej, Londyn wabi i przyciąga każdego, kto  poszukuje atrakcji i  tajemnic wielkich metropolii.  Przegapić Londyn to byłby  błąd. Jest tu więc coś, co każe mi każdego ranka wsiadać do metra na Rayners Lane i jechać przed siebie, do nowych miejsc. Poznawanie Londynu to przyjemne zajęcie - dlatego tu, teraz jesteśmy. Gwarne, kolorowe ulice, muzea jakich nigdy dotąd w życiu nie widziałem i wielkie zielone parki -  to wszystko było wczoraj i przedwczoraj. A jutro? Jutro, znowu ruszamy:

Dzień trzeci: "City - pępek świata". St Paul's Station - Paternoster Square - St. Paul's Cathedral - Millennium Bridge - Tate Modern - Shakespear'e Globe - Southwark Cathedral - Tower Bridge - Tower of London.

Dzień czwarty: "Jak się bawić, to tylko w Soho". Holborn Station - Bloomsbury Square - British Museum - Soho Street - Palladium Theater na Argyll Street - Carnaby Street - Poland Street - Palace Theatre na Charing Cross Road - Chinatown (Gerrard Street - Lisle Street) - Piccadilly Circus.
...................................................................................................................................................................
Wieczorne jeżdżenie palcem po mapie zakończyło się sukcesem. Przed dziewiątą, miałem gotowy plan na jutro. Tym razem zmieniamy rejon - na celownik bierzemy City of London i Southwark, a więc środek miasta po obu stronach Tamizy. Nie mogłem doczekać się ranka, więc poszedłem wcześniej spać w nadziei, że szybciej przyjdzie nowy dzień. Co za naiwność - ale tak było, to prawda.

City of London - sklepy i banki


Przebudziłem się i trochę zniecierpliwiony odsunąłem delikatnie - ciężką, okienną zasłonę. Spojrzałem przez wąską szparę i pomyślałem, że to chyba za wcześnie. Ciemność odchodzącej nocy, jakoś nie mogła pogodzić się z porankiem. Nad ogrodem wisiały ciężkie, ołowiane chmury. Tak, więc dzień rodził się w bólach, a to nie zwiastowało niczego dobrego. Zupełnie inne nastroje zapanowały godzinę później - w kuchni. Poranne jajka na bekonie, postawiły mnie na nogi. Będzie dobrze, będzie dobrze - powtarzałem jak mantrę przy i po śniadaniu. No, przestań wreszcie i posłuchaj co ci powiem - fuknęła na mnie poirytowana Ela. No, co? - zawiesiłem głos na chwilę. Będzie dobrze - wydusiła w końcu z siebie, uśmiechnięta od ucha do ucha. No i to mi się podoba, skoro tak mówisz, to muszę chyba ci uwierzyć - odparłem podniesiony nieco na duchu. Mimo wszystko, bałem się o tę cholerną pogodę. Zależało mi, żeby to był znowu udany dzień.

Paternoster Square

Na Rayners Lane padał deszcz, koło Wembley jakby pojaśniało, a na St. Paul's Station gdy wyszliśmy na ulicę - niebo było już prawie czyste. Farciarze jesteśmy, znowu nam się chyba upiekło - powiedziała Ela. No, żebyś tylko miała racją - odpowiedziałem jej spokojnie.

Nowa i stara architektura
Byliśmy w City niedaleko Paternoster Square, tuż przy skrzyżowaniu Newgate Street, Cheapside i St. Martin's le Grand - rzut beretem od katedry Świętego Pawła i całkiem blisko od giełdy papierów wartościowych (London Stock Exchange). Wiedziałem doskonale gdzie jesteśmy, więc byłem spokojny. Teraz spacer, no i żeby jakoś nie zapeszyć z tą pogodą. Najlepiej nic nie mówić, bo jeszcze się narobi - pomyślałem. To świetne miejsce, na początek trasy po tej części Londynu - według mojego pomysłu. City to miasto w mieście, państwo w państwie - dzięki temu City brzmi dumnie. Jest zgrabne i niewielkie, bo mieści się w przestrzeni jednej mili kwadratowej, pomiędzy Tower Hamlets od wschodu, Westminster od zachodu, Camden, Islington i Hackney od północy oraz Southwark od południa. Dlatego czasami mówi się o nim Square Mile. Jest jednocześnie potężne i groźne, bo to centrum światowych finansów. Tu czasem pojawiają się i znikają wielkie fortuny. Tu ludzie upijają się ze szczęścia i przeżywają (albo nie) swoje dramaty. No, ale cóż nie będziemy przecież zajmować się kretynami, których pochłonęła mamona, mamy lepsze rzeczy do roboty. Tak czy inaczej to fascynujące miejsce i to nie tylko na mapie Londynu, ale także i na mapie świata. Zaczynamy więc spacer po City.

Kopuła katedry
City to miejsce, gdzie współczesna architektura miesza się z przeszłością. Dla mnie, to udana próba łagodnego współistnienia czasu minionego i teraźniejszego. To wbrew pozorom -  miejsce przyjazne i nic na szczęście, nie burzy tu mojego spokoju. Nie dostrzegam dysonansu i brak we mnie irytacji. Czasem boję się ulicznego zgiełku w centrum wielkiego miasta - ale tutaj jest inaczej. Wąskim pasażem wśród kolorowych reklam i witryn sklepowych - od strony Cheapside - doszliśmy wreszcie do Paternoster Square. I wtedy - jak za pstryknięciem włącznika - zaświeciło nad nami słońce.

Shepherd and Sheep 





Ela spojrzała na mnie, jakby chciała coś powiedzieć, ale nie padło żadne słowo. Zatrzymała się przy wejściu na plac, obok rzeźby stada baranów, poganianych przez nagiego pasterza. Byłem już na środku placu, gdy zorientowałem się, że nie ma jej przy mnie. Stała ciągle nieruchomo, w tym samym miejscu. Do tej pory nie wiem, co ją tak urzekło. Coś jednak w tym musiało być, bo nagle rozbawiona  - prosiła o pamiątkowe zdjęcie.

Katedra św. Pawła
Po chwili siedziałem na kamiennej ławie, pod wielką koryncką kolumną. Nie było tu ani zimno, ani gorąco, choć świeciło słońce i od murów dochodził wyczuwalny chłód. Było po prostu przyjemnie. Paternoster Square to urocza, kamienna studnia, z której można w każdej chwili wyjść, ale także  i dobre miejsce do obserwowania ludzi i otoczenia. Wreszcie przyszła Ela i mogliśmy tak posiedzieć we dwoje. Lubię to. Siedzieć i gapić się na przechodniów - tak bez sensu i bez celu. Czasem to nawet niezła zabawa i pretekst do obgadywania ludzi. Tym razem szukałem czegoś zupelnie innego. W oko wpadła mi imponująca kopuła katedry św. Pawła. Mogą być dobre zdjęcia - przemknęło mi przez myśl. Świetnie widać i sporo dobrego światła - jak na moje amatorskie oko. Byle nie barany. Do tej pory nie wiem, o co chodziło  z tymi baranami.

Między katedrą a Tamizą



Przez południową bramę, wyszliśmy koło pomnika królowej Anny na Ludgate Hill. Doskonały stąd widok en face, na katedrę św. Pawła. Zbliżało się południe, a na schodach gromadziło się coraz więcej ludzi. No to co, chodź wejdziemy do środka, trzeba zobaczyć, nie ma zmiłuj się - zachęcała Ela. No dobrze, jak tak mówisz to chodźmy - przytaknąłem.

Widok z Millennium Bridge

Katedra robi wrażenie, widać ją z każdego miejsca w okolicy i zawsze doskonale komponuje się z otoczeniem - dodaje mu charakteru, a nawet nobilituje. Doskonale zaprojektowana, stoi tu już - po słynnym pożarze - od prawie trzystu pięćdziesięciu lat. To zręczne połączenie włoskiego baroku z elementami klasycyzmu, na planie krzyża łacińskiego z kamienną kopułą - wysoką na 111 metrów. To jednocześnie zawsze było, jest i będzie najważniejsze miejsce w tej części miasta. To dla mieszkańców i przybyszy stały punkt odniesienia - albo się idzie do katedry św. Pawła, albo się idzie od katedry św. Pawła. Swoisty drogowskaz. I ile by tu, w przyszłości najwspanialszych wieżowców nie stanęło - to jedno, nigdy się nie zmieni. Katedra św. Pawła będzie zawsze najważniejsza, tym bardziej, że to także kawał historii angielskiej stolicy: tu obchodzono diamentowy jubileusz królowej Wiktorii, tu odbył się ślub księcia Karola i Diany Spencer, tu też pochowano księcia Wellingtona i admirała Nelsona, Winstona Churchila i Margaret Tahatcher. Wszyscy też pamiętają, że katedra ocalała z bombardowań w czasie II wojny światowej. To dobry znak i dobre miejsce - tak dla miasta jak i dla ludzi. Chodźmy dalej - powiedziała Ela.

Po drugiej stronie Tamizy

Londyn to miasto z bogatą historią, miasto po przejściach i miasto z charakterem. W przeszłości - rosło i upadało, ale zawsze nawet po najcięższych doświadczeniach, podnosiło się i stawało jeszcze silniejsze. To klasyczny przykład wpisujący się w powiedzenie, że "co cię nie zabije, to cię wzmocni". Taki był i jest Londynem. Budził się nawet ze zgliszcz i popiołów - jak chociażby, po wielkim pożarze z 1666 roku. Armagedon i apokalipsa to najlepsze z najgorszych słów, jakie oddają dramaturgię tamtego czasu. Londyn popadł w niełaskę i wszystkie złowrogie klątwy spadły na miasto w jednej chwili. Szalony wiatr od wschodu, pociągnął ogień z niebywałym rozmachem tworząc piekło na ziemi. Spaliło się wtedy ponad trzynaście tysięcy domów i prawie wszystkie kościoły. Gdy jeszcze dymiły zwęglane belki, a smród spalenizny przyprawiał ludzi o mdłości, tworzono już projekty nowego Londynu. Miasto, które los rzucił na kolana, odrodziło się i tym razem - jak Feniks z popiołów. Nie pierwszy i nie ostatni raz.

Millennium Bridge i Tate Moderm



Nogi niosą nas na drugi brzeg Tamizy. Ela jest pogodna i to mnie cieszy, to bardzo mnie cieszy. Nie ma nic ważniejszego niż jej uśmiech. Lubię jak w podroży jesteśmy razem i jak ona jest w dobrym nastroju. Czujesz chłód od rzeki - zapytałem? Tak, taki lekki i trochę orzeźwiający - odparła. Na Peter's Hill i koło pomnika strażaków, pomiędzy stylowymi budynkami panowała zupełna cisza, ale już koło City of London School było inaczej. Natrętny wiatr kręcił, wirował i hulał w powietrzu od strony Tamizy. Kasztanowe włosy Eli uniosły się i falowały we wszystkie strony, a próby zapanowania nad nimi były bezsensowne. Daj spokój, z tymi włosami - powiedziałem. Najważniejsze, że jest ciepło. Jesteś po prostu ładnie rozczochrana i tyle, nie przejmuj się - dorzuciłem, w nadziei, że nie popsuje jej humoru. Weszliśmy na słynną kładkę Millennium Bridge. To najprostsza droga od katedry św. Pawła do galerii sztuki współczesnej Tate Modern - droga od historii do awangardy. Na środku rzeki wiało jak cholera, ale zdążyłem się już z tym oswoić. Wtedy zobaczyłem, że jakiś skurczybyk wziął Elę na celownik. Pomyślałem, że to głupie, jakaś kretyńska prowokacja, ale po chwili dotarło do mnie, że to takie Tate Modern z kamerą, a nie karabinem w ręku. Wielki baner na ścianie galerii. Ulżyło mi. Boże popatrz, ile emocji dostarcza człowiekowi współczesna sztuka - przemknęło mi przez myśl. Staliśmy tak - przez chwilę - obok siebie bez słów na środku Tamizy, pomiędzy potężnym mostami - Blackfriars Bridge i Southwark Bridge. Przed nami galeria - Tate Modern. Wreszcie Ela spojrzała na mnie i ruszyliśmy na drugi brzeg. W życiu nie widziałem tak potężnej sali wystawienniczej, nie mogłem ogarnąć wzrokiem tej wielkiej przestrzeni. To Hala Turbin - kosmiczne możliwości prezentacji. Galeria w dawnej elektrowni. Teraz już wiem dlaczego każdego roku, zagląda tu pięć milionów ludzi z całego świata. To jest fenomenalne. Słyszysz jak coś mruczy? - odezwała się Ela. Chyba buczy - odpowiedziałem. No, może buczy, albo mruczy, nieważne, ale coś jest. Coś tu się dzieje niepokojącego, w tych ścianach, a może w podłodze - to nie jest naturalne. No, to może zbliża się trzęsienie ziemi - palnąłem. Gdzie? Tu w Anglii, chyba głupi jesteś - skarciła mnie krótko. Spojrzałem wiec do przewodnika i okazało się, że tuż za ścianą budynku, pracują urządzenia pozostałej części elektrowni. To stan szczególnej symbiozy współczesnej techniki i awangardowej sztuki. Taki fenomen. No popatrz, tu jest tak napisane - pokazałem palcem właściwy akapit. Spojrzała najpierw w książkę, potem na mnie, uśmiechnęła się szelmowsko i powiedziała - tak, tak, oczywiście znowu masz rację, ale i tak cieszę się, że to nie jest trzęsienie ziemi.

Shakespeare's Globe.



Od półtorej godziny jesteśmy w Southwark, w samym centrum Londynu - od południowej strony Tamizy. Tate Moderm mamy już a sobą, a przed nami jeszcze pół dnia tylko dla siebie - to sporo czasu. Nie musimy nigdzie gonić, więc przycupnęliśmy na schodach przy bramie wejściowej do Globe Theatre, - słynnego teatru Szekspira. To co widać gołym okiem, to rekonstrukcja budynku, sprzed ponad trzystu pięćdziesięciu lat. Teatr istniał tu i wystawiał sztuki w okresie od 1599 do 1642 roku, a William Szekspir miał swój rzeczywisty udział w jego tworzeniu i funkcjonowaniu. Widać jednak, że Makbet, Król Lear, Sen nocy letniej, Hamlet czy też Romeo i Julia były zbyt śmiałe i wyzywające jak na tamte czasy, bo purytańska część mieszkańców Londynu doprowadziła najpierw do zamknięcia, a potem do zburzenia teatru. Okropna rzecz - ale tak właśnie było. No i to jest jeszcze jeden dowód na to, że prawdziwych artystów docenia się dopiero po śmierci, bo któż by pomyślał, że można było kiedykolwiek opluwać Williama Szekspira - a jednak. Globe Theatre odbudowano i pokazano światu dopiero w 1997 roku. Może nie do końca, ale jest to kopia bliska oryginału. Tak jak przed wiekami, do rekonstrukcji użyto tu drewna dębu angielskiego, a dach pokryty został strzechą. Teatr jest, tak jak kiedyś otwarty z góry i ma kształt okręgu. Podobnie tak jak przed wiekami, siedzi się tu na drewnianych ławach. A tak swoją drogą, to niebywałe, żeby w samym centrum światowej metropolii, obok wielkich drapaczy chmur, stał sobie szachulcowy budynek ze słomianym dachem.

Southwark Cathedral



Nadbrzeżną Bankside, doszliśmy do starego pubu The Anchor. Miejsce dobre na przystanek - pomyślałem. To, co robimy sobie przerwę? - zapytałem. Albo wiesz co, może lepiej nic nie mów, wejdźmy tu na piwo - dorzuciłem pośpiesznie. Ela nic nie powiedziała, tylko wzruszyła ramionami i to mi wystarczyło. Ruszyłem więc pierwszy do wejścia. Ani na zewnatrz, ani w środku nie było zbyt tłoczno. Po schodach wspięliśmy się  na taras i od razu znaleźliśmy wolne miejsca. Kelner zjawił się bez ociągania i po chwili stały przed nami dwa kufle ciemnobrązowego piwa - jeden duży, drugi mały. Zobacz, nawet stąd widać katedrę świętego Pawła - powiedziałem, pokazując palcem kopułę nad dachami innych budynków. No, dobra, ale co dalej? Masz jakiś pomysł, co robimy? - zapytała. Wiesz co? Tu niedaleko jest chyba duży, fajny bazar - powiedziałem, trochę bez przekonania. Bazar? - była nieco zdziwiona. Bazar, dawno nie byłam na targowisku, może i to dobry pomysł - dodała po chwili, z nadzieją w głosie. Gdy w kuflach pojawiło się dno, nie było na co czekać. Za rogiem skręciliśmy w prawo, w czystą, schludną ale mało ciekawą Park Street, a ta doprowadziła nas wprost do głównego wejścia na Borough Market. To tuż przy Stoney Street, obok zielonego pubu. Market, targowisko, bazar, hurt i detal to jest to, z czym kojarzy się to znane w całym Londynie miejsce. Tu się sprzedaje, tu się kupuje. Tradycja handlowania sięga w tym miejscu podobno trzynastego wieku, a niektóre angielskie przewodniki mówią, że nawet dwa wieki wcześniej. Kwiaty, warzywa owoce, sery, mięsa, dziczyzna pieczywo, ciasta i co tam jeszcze można sobie wymarzyć, paleta bajecznych kolorów i zapachów oraz maleńkie restauracyjki to właśnie Borough Market, miejsce także znane i pokazywane przez najlepszych angielskich kucharzy w wielu programach telewizyjnych. To był super pomysł, żeby tu przyjęć, dobrze to wymyśliłeś - pochwaliła mnie ni z tego, ni z owego, w pewnej chwili Ela. Rzeczywiście fajne miejsce. Staliśmy teraz obok baru rybnego, na ulicy Katedralnej - a więc w miejscu, gdzie kończy się kraina przysmaków, a zaczynają mroki historii i to od czasów - prawie zapomnianego - klasztoru Augustianów, w niewielkiej odległości od Southwark Cathedral - najważniejszej świątyni w tej części miasta. Katedra nie jest tak wielka, jak Westminster Abbey, ale ma swój charakter, no i jest stara jak świat. W środku panował chłód i cisza. Lubię to. Zawsze w takich miejscach urzekają mnie strzeliste kolumny i kolorowe witraże. Śnią mi się, nawet czasami po nocach.

Nad Tamizą
Parę kroków dalej przy Winchester Square, w niewielkim doku stoi piękny galeon - Złota Łania. To flagowy, okręt Francisa Drake'a słynnego angielskiego korsarza, człowieka który w latach 1577 - 1580 opłynął kulę ziemską. To oczywiście jest replika, ale i ona zapisała już swoją historię. Testowana na oceanie, powtórzyła wyczyn sprzed wieków; przepłynęła pod żaglami 140 tysięcy mil morskich i odbyła także podróż dookoła świata. Zapisała się ponadto na trwałe w kilku filmach, jak chociażby: "Załoga kapitana Lyncha", "Szogun" czy też "Drake's Venture". Gdy weszliśmy na plac, od Tamizy błysnęły promienie słońca i okręt wyłonił się z cienia murów najbliżej stojących wysokich budynków. Ekscytujący obraz. Z daleka - jak wielka zabawka. Z bliska - fascynujący dowód minionych czasów. Nigdy dotąd nie widziałem takiego galeonu. Niby niepozorny, a jednak - jak na tamte czasy - imponujący. Ponad dwadzieścia metrów długości i sześć metrów szerokości, trzy maszty, osiemnaście armat i ponad osiemdziesięciu ludzi załogi. Kilka minut później, byliśmy już w tunelu pod London Bridge - przy Tooley Street. Stąd schody poprowadziły nas do góry, w stronę światła, na pasaż nad samym brzegiem Tamizy - w oddali zobaczyłem słynny Tawer Bridge. Był dla mnie realny, jak nigdy dotąd.  Niebo trochę się chmurzyło, ale nie zwiastowało niczego złego.

Tower Bridge

Byliśmy pomiędzy London Bridge, a Tower Bridge - nad samiuśkim brzegiem Tamizy. Doskonałe miejsce do spaceru. Sporo tu ludzi, ale nie tak znowu wielu - w większości turyści, tacy jak my. Czasem widać, że nawet z drugiego końca świata. Chmury rozstąpiły się nieco i poczułem ciepło od słońca na całym ciele. Mam ochotę na papierosa - powiedziała nagle Ela. Nie było to dla mnie żadnym zaskoczeniem, bo wiem, że ona tak ma i nic się na to nie poradzi. Od czasu do czasu, musi zapalić. No i tyle. Wpatrzony  w baner z napisem "The fastest fleet on the river" powiedzialem, tak mimo woli - to może tutaj, nieopodal zejścia do przystani statków wycieczkowych. Dobrze - zgodziła się od razu. Zaciągała się po chwili swoim elemem i chyba sprawiło jej to przyjemność, bo jak wniebowzięta powiedziała miłym głosem - zobacz jak tu pięknie. Trochę mnie to zdziwiło. No bo co pięknego mogła zobaczyć w wielkim, starym krążowniku z drugiej wojny światowej, który cumował na wprost nas, na środku Tamizy. Tak myślisz, że ta kupa złomu jest piękna? - zapytałem, delikatnie żeby jej tylko nie urazić. Co? Jaka kupa złomu? No, ten okręt wojenny. A, okręt wojenny? Nie, nie - ja tak ogólnie, że jest pięknie. Nawet nie zauważyłam tego okrętu, zamyśliłam się. No to mi ulżyło, bo już myślałem, że zaczęły ci się podobać stare wojenne skorupy - dodałem. No, ale może masz ochotę, żeby go zwiedzić, bo to jest bądź co bądź duma angielskiej floty. Przed nami stał HMS „Belfast”, krążownik brytyjskiej Royal Navy - dzisiaj przerobiony na muzeum, coś trochę jak nasza „Błyskawica” w Gdyni. Wiesz co, może innym razem - odpowiedziała, zupelnie obojętnym głosem. No, dobrze, ale pamiętaj, że innego razu to już nigdy nie będzie. No, wiec niech będzie, że już nie będzie - dodała, po chwili.

Nowy ratusz i stary most
Od Tate Modern do Tower Bridge, będzie jakieś dwa kilometry - idealne miejsce na spacer. Miasto z południowej strony rzeki, robi dobre wrażenie. Gustowne połączenie przeszłości z nowoczesnością. Byliśmy już wiec dzisiaj w wielkiej galerii, na kolorowym bazarze, w gotyckiej katedrze, obejrzeliśmy galeon kapitana Drake’a, a teraz stoimy przed zadziwiającą rzeźbą statku, który mógł zrodzić się albo w cudownym śnie niepoprawnego marzyciela, albo w głowie człowieka, którego wyobraźnia nie zna granic. To taka kinetyczna instalacja, znana na świecie jako „The Navigator” autorstwa Davida Kempa. Ruchomy statek w fontannie na pasażu Hay's Gallerii. Ekscytujące dzieło w fenomenalnym miejsce. Cuchnie tu jak byk - historią żeglugi i handlu, nowoczesnością w architekturze, sztuką najwyższego lotu i wreszcie komercją - inspirowaną przez ludzi, którzy w to wszystko zainwestowali. Teraz są tu piękne sklepy biura, mieszkania i restauracje, dawniej - przed trzystu pięćdziesięciu laty - obrzydliwe doki i zatęchłe magazyny masła nowozelandzkiego, spleśniałego sera, a przede wszystkim herbaty z Indii i Chin. To tutaj przez całe dziesięciolecia była spiżarnia Londynu, tak zwany The Wharf. Tutaj też od połowy siedemnastego wieku, rodził się kult angielskiej herbaty. Gdy Holendrzy i Francuzi znudzeni parzeniem suszonych liści powrócili do wina, piwa i kawy, Anglicy pozostali wierni - właśnie herbacie. Tworzyli jej mit i z biegiem czasu obyczaje z pogranicza wręcz zidiocenia. Trzeba chyba gdzieś usiąść - zaproponowałem, rozglądając się dokoła. Wreszcie Ela ruszyła bez słowa i weszliśmy do zielonego pubu o nazwie „The Horniman at Hay's”. Już od drzwi zobaczyłem dwa wolne stoliki, po prawej stronie w głębi. Powoli zanurzaliśmy się w półmrok, aż dobrnęliśmy do celu. Dobre miejsce - rozsiadłem się wygodnie i zlustrowałem całą salę. No, tu jest fajnie, to co pijemy? - zapytałem. Herbatę, mam ochotę na dobrą herbatę, nie na piwo tylko na herbatę, masz jeszcze jakieś pytania - usłyszałem odpowiedź w stanowczym tonie. Aż mnie zatkało - zaniemówiłem. Tak, tak to znaczy nie: dwie czarne herbaty proszę - powiedziałem speszony do młodziutkiej kelnerki, która - nie wiedzieć kiedy pojawiła się tuż obok nas. Czułem jakoś przez skórę, że zgromadzą się nade mną czarne chmury. Tylko dlaczego? Nie miałem zielonego pojęcia. Więcej - nie miałem sobie nic do zarzucenia. A może się mylę? - pomyślałem. Wolałem, więc na wszelki wypadek o nic nie pytać. W milczeniu przeglądem przewodnik, gdy dziewczyna przyniosła dwie filiżanki i ciasteczka. I wtedy usłyszałem - nie zachowuj się jak prostak. Kto jak prostak, co jako prostak? - obruszyłem się natychmiast. Do mnie mówisz? - spojrzałem na Elę. Tak, do ciebie mówię. O kurcze, o co chodzi, co ja takiego znowu zrobiłem? - zapytałem pokornie. Najpierw zanudzałeś mnie historiami o angielskiej herbacie, a teraz podnosisz filiżankę z wyprostowanym małym palcem - powiedziała szeptem. I ty mnie pytasz, co takiego zrobiłeś? Przecież to obciach. Zawiesiła na chwilę głos, a ja poczułem, jakby złapała mnie za gardło, bo satysfakcję miała wypisaną na twarzy. Chciałem się pozbierać i coś powiedzieć - nawet nie wiem co - ale mi nie pozwoliła. Wiesz chociaż dlaczego tak jest - zapytała z ironicznym uśmiechem. No? - burknąlem pod nosem. Bo dużo mówisz, a potem niewiele z tego wynika. Zrozumiałem, że wpadłem we własne sidła, a ona tylko pociągnęła za sznurek. No to co, kumasz ten temat z tym małym palcem czy nie? - zadała mi pytanie, które mogło być ostatecznym dowodem na moją ignorancję. No dobra, dobra przyznaje się - oznajmiłem, podnosząc obie dłonie do góry. No to chociaż tyle, ty stary ośle - tak wbiła mi ostatni gwóźdź. A teraz posłuchaj i żebyś nie myślał, że jesteś najmądrzejszy. Nie pije się herbaty z filiżanki z wyprostowanym palcem, bo to gruby nietakt - faux-pas. Kiedyś, chińskie czareczki z gorącym napojem chwytało się kładąc kciuk i trzy palce na obrzeżu, a mały palec należało wyprostować dla utrzymania równowagi, ale kiedy do czarki dorobiono uszko, pojawiła się filiżanka i wtedy zasady się zmieniły. Uszko chwyta się w cztery palce i to bez prostowania czegokolwiek. Wyprostowany mały palec lub wkładanie paluchów do uszka filiżanki, to po prostu brak kultury, a ty podobno jesteś kulturalnym facetem - tak, czy nie? Byłem pod wrażeniem, ale wolałem się nie odzywać. No to pilnuj się - powiedziała na koniec.

Widok z Tower Bridge
Gdy wyszliśmy z półmroku, światło odbite od rzeki poraziło moje oczy. Chyba mam światłowstręt - powiedzialem. Co ty, zaraz ci przejdzie, będzie dobrze - uspakajała mnie dobrodusznie Ela. Szliśmy pod prąd, ludzie płynęli od strony starego mostu w kierunku London Bridge. Jakby uwolniło ich na przejściu dla pieszych - zielone światło. W większości młodzi, rozgadani mężczyźni. Gdy któryś niechcący potrącił mnie i o mało nie straciłem równowagi - wolałem się zatrzymać. Ela przykleiła się do mnie i tak staliśmy przez chwilę. Fala minęła i znowu zapanował spokój, zostali tylko snujący się turyści. Tak dotarliśmy do ratusza. Dziwny szklany budynek - w kształcie kasku motocyklisty. City Hall in London – siedziba władz Londynu (Greater London Authority) i burmistrza miasta. To krzyk mody w architekturze tak zwany high-tech, postmodernizm tworzony na bazie najnowszych technologii, w których rodzaj i kształt użytego materiału ma kolosalny wpływ na bilans energetyczny budynku. To nie tylko ekstrawagancja, ale to przede wszystkim oszczędności. Na przykład: wszystkie pomieszczenia są naturalnie wentylowane, a chłodzenie budynku dokonuje się za pomocą wód gruntowych, które tłoczone są przez pompy zasilane energią z ogniw znajdujących się na dachu, by później jeszcze raz je wykorzystać - tym razem do spłukiwania toalet. Tak nauka służy człowiekowi. To tak samo jak wielki błękitny Gherikin (po naszemu korniszon), przy St. Mary Axe po drugiej stronie Tamizy. Obejrzyj się i spójrz na ten wystający owalny budynek w samym centrum City - powiedzialem do Eli. To jest właśnie to, nowoczesne budownictwo high-tech. Tu i tam.

Na wiktoriańskim moście










Przy kamiennych schodach na Tower Bridge było ciasno, ale nie miało to większego znaczenia, nigdzie nam się przecież nie spieszyło. Most jest imponujący i magiczny, więc chciałem mu się przyjrzeć z bliska. To wiktoriańska budowla, z końca dziewiętnastego wieku. Na jezdni panował spory ruch, ale szerokie chodniki były wolne od tłumu i dawały sporo swobody. Po raz drugi dzisiaj, przekraczamy rzekę - tylko w przeciwną stronę. Tym razem wracamy na jej północny brzeg. Znowu jednak wieje, tak jak rano na Millennium Bridge. I tak jak wtedy, Ela próbuje bezskutecznie chwytać końce swoich rozwichrzonych włosów, by zrobić z nimi prządek. Nic z tego. Lubię patrzeć na jej potargane przez wiatr kasztanowe, delikatne włosy. Tyle w tym wdzięku. Zobacz jaki ten most jest kolorowy - powiedziała w pewnej chwili, a wydawał mi się z daleka taki szaro - bury. Szkoda, że go teraz nie podnoszą - dodała. Byłoby na co popatrzeć. No, szkoda - przytaknąłem. Tu zawsze, gdy środkowe przęsła mostu - mają być uruchomione, wstrzymywany jest ruch samochodów i pieszych. Zapalają się wtedy czerwone światła i most pokazuje swoje nowe oblicze. Podnosi ramiona do góry i otwiera drogę dla wielkich statków. Tamiza przypomina wtedy o sobie, że jest ważna, a Tower Bridge, że jest zaczarowanym zamkiem w drzwiach do  miasta. Zatrzymaliśmy się przy masywnej kolumnie, tuż przy wejściu do jego wnętrza. To co, wchodzimy? - zapytałem. Nie, nie, chyba nie - usłyszałem, po chwili wahania. Jestem zmęczona, jak chcesz to idź sam. Ja zaczekam. Przecież wiesz, że nigdzie bez ciebie nie pójdę - powiedziałem spokojnie. To byłoby bez sensu.  Uśmiechnęła się i podała mi rękę.

Tower



Po lewej w dole mamy Tower of London, czyli Pałac i Twierdzę Jej Królewskiej Mości. I to wszystko na tle wieżowców z gatunku high-tech, odzianych w srebrzysto-niebieskie lustrzane szkło, które zaciera granicę pomiędzy niebem, a ziemią, ale daje jednocześnie wiele przestrzeni i światła. Widok więc z mostu jest ujmujący - wszystko jak na dłoni. Pocztówkowa panorama. Zajrzałem do przewodnika. Tower to kawał londyńskiej historii, której początków trzeba szukać, jeszcze w czasach Wilhelma Zdobywcy. Tu wszystko się zmieniało - w zależności od epoki, no i potrzeb. Najpierw był to bastion potem wiezienie, a w końcu reprezentacyjny pałac. Siedzieli tu możni tego świata, wyniesieni na szczyty władzy i nędznicy, o których historia nie wspomni już nigdy - no chyba, że statystycznie, więźniami byli mędrcy i głupcy, bogacze i biedacy, a nawet winni i niewinni. Łączyło ich jedno - udręka skazańca. Z najbardziej znanych warto może przywołać chociażby: króla Henryka IV, królową Annę Boleyn, Thomasa Cromwella czy też Thomasa More'a. Ludzie strąceni z piedestału i przegrani bezpowrotnie. Przed niebieską latarnią - jeszcze na moście - zeszliśmy schodami w dół nad brzeg Tamizy. Ela była już zmęczona. Wypatrzyłem, więc wolną ławkę i przyspieszyłem kroku, w nadziei, że nikt nam tego miejsca nie ukradnie. Ławka była drewniana i miała szerokie oparcie. To dobrze. Oparcie jest ważne, bo daje mi zawsze luksus wygodnego siedzenia i przynosi ulgę, szczególnie gdy mogę jeszcze wyprostować zmęczone nogi. Lubię więc ławki z oparciem. O, jak dobrze - powiedziała Ela. O jak dobrze - powtórzyłem zaraz za nią. A potem milczeliśmy, długo milczeliśmy. Nikt nic nie mówił. To był dobry moment, żeby nic nie mówić. Plecy przyklejone do deski, wyprostowane nogi i wewnętrzny spokój - dawały nieopisany komfort. Zmrużyłem wreszcie  oczy i  przez chwilę widziałem jak zamazane postacie we mgle, coraz bardziej odpływają. To była chwilka, a może chwila - nie dłużej. Chodź idziemy, musimy coś jeszcze dzisiaj zobaczyć - odezwa się nagle ożywiona Ela. Jakby wstąpił w nią nowy duch. Wyrwała mnie z letargu, no i dobrze - pomyślałem. Wracałem powoli do przytomności. To był udany dzień, a z Tower została nam mała, ładna akwarelka w pozłacanej ramce i dobre wspomnienie.

Nie zasypiaj





Dzisiaj już nie muszę martwić się o jutro - przemknęło mi przez myśl. To nie ja będę przewodnikiem. Przed nami sobota i niedziela, więc wszystko w rekach Natalii i Beniamina. Jak tylko usłyszałem British Museum i Soho - poprawił mi się humor. Ela była nawet wniebowzięta i zanim skończyła kolację, jeszcze przy stole zaczęła podśpiewywać mojego ulubionego Armstronga „ ....a rekiny w oceanie mają zębów pełen pysk, Mackie ma w kieszeni majcher, lecz kto widział jego błysk? A w Tamizy toń zieloną wpada nagle ten i ów, czy to dżuma, czy cholera? Nie, to Mackie krąży znów. A ten wielki pożar w Soho: czworo dziatek, jeden dziad? Mackie Majcher spaceruje, nikt nie pyta, każdy zgadł”. Wiesz chociaż z czego to jest? - wycedziła w moją stronę, nucąc jeszcze pod nosem. No, no, no...... no z Brechta, z „Opery za trzy grosze”, tak czy nie - uprzedziła mnie triumfalnie. Byłem pod wrażeniem. Jesteś boska - powiedziałem. Dzięki, a wiesz dlaczego przyszło mi to do głowy? - ciągnęła dalej. Bo zawsze marzyłam, żeby zobaczyć Soho. Próbowałam, ale nie umiałam sobie tego wyobrazić. Cieszę się, że jutro tam jedziemy. Widziałem, że zależy jej na tym.

British Museum


To była sobota, bałem się pośpiechu, ale od rana panowała w domu miła atmosfera. Dobrym duchem był Beniamin. Jakoś naturalnie dawał nadzieję i perspektywę udanego dnia. Po śniadaniu wrzuciłem do plecaka kanapki własnej roboty, mój ulubiony przewodnik, butelkę wody, aparat fotograficzny i mogliśmy ruszać. Tym razem z Rayners Lane przez South Harrow, jechaliśmy do Holborn Station. Pierwszym celem było British Museum. To kawał drogi - godzina jazdy, ale też dobra okazja, żeby trochę poczytać po drodze. Było nieco po jedenastej przed południem, gdy wysiedliśmy przy skrzyżowaniu High Holborn i Kingsway. Samochody co chwilę zatrzymywały się i ruszały na światłach. Wszystko wokół nas, działo się w spokojnym rytmie sobotniej ulicy. Holborn jest stacją położoną na trasach Central Line (pomiędzy Tottenham Court Road a Chancery) i Piccadilly Line (pomiędzy Covent Garden, a Russell Square). Własnie - Russell Square, to nas teraz najbardziej interesowało. Malutki park - na placu o tej samej nazwie, blisko muzeum. Koło hotelu Imperial na końcu Southampton Row, skręciliśmy w lewo i tuż przy czerwonej budce telefonicznej, weszliśmy na terytorium zielonej oazy. Zgiełk ulicy oddalał się coraz bardziej, a nas wabiła opromieniona słońcem fontanna i ławeczka pod platanem. Pogoda była dobra, taka w sam raz, a do muzeum mieliśmy stąd - jakieś dwa, albo trzy kroki.

Greckie wazy




Do budynku British Museum weszliśmy od Montague Place, czyli od tyłu. Tak było najbliżej i najprościej, z parku na Russell Square. Przywitały nas dwa wielkie kamienne lwy i wysoki, uśmiechnięty ochroniarz. Znowu wejście bezpłatne. Jesteśmy w jednym z największych na świecie muzeów historii starożytnej i ktoś mi mówi - tak, możesz to wszystko zobaczyć za darmo. Jestem pod wrażeniem, bo nie chodzi tu o te parę funtów, ale o coś poważniejszego. To budowanie więzi i relacji pomiędzy państwem, a człowiekiem. Oni mówią tak - te zbiory są własnością całego narodu, zatem nie ma potrzeby abyś płacił za wstęp. Chciałbym, żeby czasem tak moje państwo traktowało ludzi u nas. Mimo, że rocznie przewija się tu pięć milionów zwiedzających, dzisiaj jest jakoś swobodnie. Zupełnie bez pośpiechu przechodzimy z sali do sali, z ekspozycji do ekspozycji. Jestem zauroczony. Moim odkryciem i bohaterem dnia stał się zupełnie nieoczekiwanie Aurel Stein podróżnik, badacz i poszukiwacz - człowiek, o którym do tej pory niewiele wiedziałem - ten, który wniósł tutaj wielką kolekcję drogocennych manuskryptów, obrazów i relikwii ze słynnej Groty Tysiąca Buddów – starożytnego buddyjskiego sanktuarium. Ten sam, który odnalazł najstarszy datowany tekst drukowany ,,Diamentową Sutrę” z 868 roku, a jednocześnie odkrył starożytne miasto Khara-Khoto, leżące na skrzyżowaniu szlaków handlowych między Karakorum, Xanadu i Kumul - w prowincji Xinjiang w Chinach. Aurel Stein człowiek niezwykły - z pochodzenia Węgier, z wyboru Anglik. Uwielbiam takie postacie. No, ale to nie wszystko. Można tu zobaczyć: egipskie mumie, marmury elgińskie, rzeźby z ateńskiego Partenonu, portlandzką wazę, benińskie figurki czy wielki skarb z Sutton Hoo. Różne światy, rożne epoki - doskonała lekcja historii. A na deser zupełna niespodzianka - wielki dziedziniec przykryty szklanym dachem. To podobno największy w Europie zadaszony plac. Dach jest fenomenalnie zaprojektowaną konstrukcją, składającą się z 1656 par unikatowych szklanych tafli, tworzących ekscytującą przestrzeń.

W centrum West Endu



Z budynku British Museum wyszliśmy wprost, na rozświetloną słońcem Great Russel Street. Część muzealną mieliśmy już dzisiaj za sobą. Reszta to miał być miły spacer, w tej części miasta. Zupełnie nie pytany, zaproponowałem kierunek na Oxford Street przez Hanway Street i dalej na Soho. Nie było sprzeciwu, wiec wolno ruszyliśmy od bramy muzeum w prawo. Wąska uliczka doprowadziła nas, aż do skrzyżowania, a stąd mieliśmy już tylko dwa kroki do celu. Marzenie Eli spełniało się. Oxford Street, przez którą przeszliśmy to właśnie północna granica Soho. Fajny kawałek Londynu - centralna część dzielnicy West End w City of Westminster. Od wschodu zamyka go Charing Cross Road, od południa Shaftesbury Avenue, a od zachodu Regent Street. No i jeszcze jedna istotna informacja - można tu naprawdę, łatwo dojechać. Są tu cztery stacje metra: Oxford Circus, Piccadilly Cirkus, Tottenham Court Road i Leicester Square.

Na rozdrożu

Parę kroków od Oxford Street i byliśmy już na Soho Square. To niewielki park, dobre miejsce na chwilę odpoczynku. Zielono tu, sporo cienia od wysokich drzew, trawniki z ukwieconymi klombami, pomnik króla Karola II i chatka ogrodnika po środku. Takie fajne miejsce. Tyle widać gołym okiem, ale to nie wszystko. Tylko nieliczni wiedzą, że pod spodem kryje się tajemny świat podziemnych labiryntów i katakumb przynależnych do kościoła św. Patryka. To mroczna historia z czasów osiemnastowiecznych slamsów West Endu i z życia różnej maści imigrantów, którzy próbowali się tu zadomowić i z czasem tworzyli tutejszą społeczność. Pod koniec dziewiętnastego wieku, Soho stało się centrum londyńskiego życia nocnego. Ten kulturowy mix był wtedy doskonalą pożywką, dla tutejszej bohemy, oryginałów i ekscentryków. Po latach jakby w sposób naturalny, tworzyło się tu centrum rozrywki i mediów, a także seksbiznesu. Nikt i nic, już tego nie mógł powstrzymać. Tak jest do dzisiaj. Soho - równa się dobra  rozrywka.

Polska ulica w Soho

Dobrze, już czas, chodźmy dalej - powiedziałem stanowczo, bo wydawało mi się, że towarzystwo coraz bardziej się rozleniwia. Przeszliśmy więc na drugą stronę Dean Street, tam gdzie kiedyś mieszkał Karol Marks. Potem kilka przecznic dalej, od strony Noel Street weszliśmy na ulicę Polską. Ta, tak - Poland Street. Wiedziałem o tym i z premedytacją kluczyłem tak, aby tu trafić. Przyznaję się. Prowadziła mnie zwykła ciekawość - nic więcej. Żadnych podtekstów, ani drugiego dna. Zwykła ciekawość. Początki Poland Street, biorą się prawdopodobnie tutaj z czasów zwycięstwa króla Jan Sobieskiego nad Turkami. To wtedy sześć domów koło gospody Wheatsheaf, na południowej stronie Tyburn Road (obecnie Oxford Street) naznaczono znakiem króla Polski. Zajazd ten od 1925 roku przemianowany na Dickens Wine House, piętnaście lat później został zniszczony podczas niemieckiego bombardowania. Tak to było z  Poland Street -  na Soho w Londynie. To nie jest zbyt długa ulica, no może jakieś trzysta metrów - na odcinku pomiędzy Oxford Street, a Broadwick Street. Fajnie jest zobaczyć takie miejsce w obcym kraju, daleko od domu - powiedziała w pewnej chwili rozpromieniona Ela. No i  o to chodzi - pomyślałem.

Teatr Palladium 





W otoczeniu kamienic Great Marlborough Street, doszliśmy do London Palladium. To znany i ceniony w świecie rozrywki teatr, z głównym wejściem od  spokojnej Argyll Street. Akurat na afiszu jest ,,The Sound of Music” – amerykański musical Richarda Rodgersa i Oscara Hammersteina. Tu ludzie przychodzą od ponad stu lat, żeby zobaczyć coś z najwyższej półki. Na tej scenie gościły kiedyś takie sławy jak chociażby: Ella Fitzgerald, Frank Sinatra, Bing Crosby, Judy Garland, Sophie Tucker czy Liza Minnelli. To jest marka. Czyż nie?  Teatry, teatry, teatry - Ela jest wniebowzięta.

The Three Greyhounds - czyli Trzy Charty


W planie mieliśmy zatoczyć koło, by w końcu wyjść gdzieś w chińskiej dzielnicy, dlatego idziemy najpierw do Regent Street. Kilka przecznic dalej, powinniśmy skręcić w lewo. To był dobry pomysł. Regent Street jest szeroka, stylowa i dostojna, to jedna z głównych ulic handlowych West Endu. Jest sobota więc dzisiaj to nie jest rwąca rzeka, a raczej spokojny strumień, który niesie ludzi i samochody miarowo i jednostajnie. Jest więc czas, by dokładnie się rozejrzeć. To ulica znana nie tylko w Londynie. To łakomy kąsek dla biznesu, ze wszystkich stron świata. Tu jest historycznie i komercyjnie jednocześnie - na tej ulicy zawsze leżały i  leżą wielkie pieniądze. Nie bez przyczyny otwarto tu pierwszy w Europie i największy na świecie - w pewnym okresie - Apple Store. Nie mówiąc już o takich markach z tradycjami jak Austin Reed czy Hamleys. Stąd wąska Brewer Street, a potem Old Compton doprowadziły nas w miłej atmosferze do teatru księcia Edwarda, gdzie dawno, dawno temu niejaka Josephine Baker wykonywała swój słynny na cały świat ,,Banany dance ”. Tutaj też wiele, wiele lat później miała miejsce premiera musicalu ,,Mamma Mia ”, którą jeszcze później sfilmowano i którą mogliśmy sobie obejrzeć ( bez łaski) w kinie Helios w naszym malutkim Opolu. Teraz jesteśmy w Soho - na upragnionym przez Elę, terytorium pełnym teatrów i restauracji, tuż przy Prince Edward Theatre i na przeciwko pubu The Three Greyhounds ( Trzy Charty) na Greek Street. Świetne miejsce. Pub od razu wpadł mi w oko, nie można go nie zauważyć - to taki restauracyjny klejnot. Może wejdziemy - zaproponowałem nieśmiało, w nadziei na jakieś delikatnie schłodzone, dobre piwo. Mowy nie ma - odparli wszyscy prawie jednocześnie. Idziemy na obiad, ale do Chińczyków - dodała natychmiast Natalia. Wiedziałem, że jestem bez szans, więc już się nie odzywałem. Szkoda, a mogło być tak pięknie - pomyślałem. Nie dałem jednak poznać po sobie, że został we mnie żal za straconą okazją. Obejrzałem się tylko jeszcze raz za siebie i pożegnałem wzrokiem pub, który tak mnie zauroczył. Coś się jednak teraz stało. Jeszcze nie wiedziałem co, ale zmiana była nieuchronna - byłem tego pewien. Natalia przesunęła się na czoło grupy i wyraźnie przyspieszyła, jakby bała się, że gdzieś nie zdąży, tuż za nią próbował trzymać się Beniamin, potem szła opadająca z sił Ela, no i na końcu ja - ciągle z myślami o straconej okazji. I tak dobiegliśmy do Gerrard Street - dookoła pachniało chińszczyzną.

W chińskiej dzielnicy



Na południe od Shaftesbury Avenue, ciągnie się właśnie Gerrard Street oraz równoległa Lisle Street - obie opanowane przez chińskie sklepy i restauracje. To część londyńskiego Soho, kulturalne i finansowe centrum chińskiej mniejszości. Charakterystyczne bramy, lampy uliczne i szyldy zdradzają, że to londyńskie Chinatown. Tutejsze knajpki - liczne i niedrogie - proponują, podobno najlepsze w mieście dania orientalnej kuchni, można tu również kupić zioła i leki z najdalszych stron świata. Zgłodnieliśmy jak cholera, więc bez oporów nasza przewodniczka wciągnęła nas do jednej z chińskich restauracji. To był już dawno uknuty plan Natalii. Osiągnęła swój cel, więc wreszcie wszystko wróciło do normy. Już nigdzie nie musimy się spieszyć. W knajpce było miło, smacznie i wcale nie drogo. Dobrze wspominam Chinatown. Tylko po co było to bieganie?

Trocadero na Coventry Street



To znowu jest normalny spacer, a West End podoba mi się coraz bardziej. Jest ekscytujacy - tu teatry leżą, jak ulęgałki pod starą gruszą. Czasami dzieli je tylko kilka przecznic, jak na prykład: Palace i Piccadilly, a gdzie indziej są tuż obok siebie jak: Queen's, Gielgud, Apollo i Lyric - wspominam tylko te, które dzisiaj widzieliśmy. W sumie jest ich tu czterdzieści, w granicach pomiędzy: Oxford Street - od północy, Strand – od południa, Kingsway - od wschodu i Regent Street - od zachodu. Najstarszy to Royal Theatre z roku 1663. To mekka teatru - cudowne miejsce. Shaftesbury Avenue, a potem Coventry Street doprowadziły nas wreszcie do Trocadero. Nadchodzi zmęczenie - czuje to, nasz plan na dzisiaj powoli się zamyka. Na deser zostawiliśmy sobie jeszcze  Piccadilly Circus.

Piccadilly Circus






Ludzie po prostu przychodzą tu posiedzieć, popatrzeć i pogadać. Na ogół jest to międzynarodowe towarzystwo - tym razem też tak jest. Bez trudu znaleźliśmy miejsce na schodach fontanny, tuż obok młodych Pakistańczyków. Ludzie wbrew pozorom, zajęci są sami sobą. Tak to już jest, że jak się jest w Londynie, to nie wypada tu nie być. Piccadilly Circus to plac i skrzyżowanie kilku głównych ulic w samym sercu West Endu. Jest jednym z najbardziej rozpoznawalnych miejsc w tym mieście. Zbliża się koniec spaceru.

Fontanna na środku placu - dobre miejsce do spotkań.



To jest miejsce na przecięciu Bakerloo Line i Piccadilly Line, dlatego łatwo jest tu przyjechać i jeszcze łatwiej stąd odjechać. Byłem spragniony, więc wyjąłem z plecaka butelkę wody i spojrzałem na Elę. Nic nie mówiła, tylko bezwiednie wyciągnęła rękę w moją stronę. Była zmęczona i szczęśliwa - widziałem to. Nic nie mów, posiedźmy tu jeszcze trochę, czuję dobre klimaty - powiedziała nieco ściszonym głosem. Dobrze, niech tak będzie - dodałem.

cdn. w cz. III.


3 komentarze:

  1. Zawsze byłem przekonany o tym, że Londyn to miejsce przepełnione atrakcjami, ale dopiero Twój wpis pokazał mi, że jednak kompletnie go nie doceniałem. Nie jestem sobie w stanie wyobrazić, ile czasu byłoby mi potrzebne na zobaczenie tego wszystkiego ;).

    OdpowiedzUsuń
  2. Świetnie napisane! Jeśli kiedykolwiek będzie mi dane odwiedzić Londyn, wezmę Twoje teksty zamiast przewodnika:-)

    OdpowiedzUsuń
  3. Jesteś bardzo łaskawa. Dzięki i powodzenia.
    Pozdrawiam
    Kris

    OdpowiedzUsuń