Grecja

niedziela, 30 czerwca 2019

Grecja. Kreta - wąwóz Samaria

   Gdy któregoś wieczoru, ślęczałem nad mapą i przewodnikiem po Krecie, i pomyślałem, że jeśli w tej wędrówce pominę wąwóz Samarii, to przy kolejnym goleniu powinienem facetowi, którego zobaczę w lustrze nawtykać co najmniej od ignorantów; jeżeli nie gorzej. To przecież gratka nie z tej ziemi. Trzeba tylko chcieć, a wtedy być może okaże się, że to coś więcej niż: wieża Eiffla w Paryżu, Big Ben w Londynie albo most Karola w Pradze. Acha no i jeszcze jedno: będzie przynajmniej o czym pogadać z ludźmi, którzy wiedzą coś juz o Krecie, albo nawet i z tymi, którzy dopiero się tu wybierają. Dobrze już dobrze, nie grzesz człowieku – pomyślałem. Za kilka dni będziemy na Krecie, więc nie ma co kombinować. Po prostu trzeba to zrobić i tyle. Z tym przekonaniem podszedłem do szafy i zdjąłem z górnej półki moje najmocniejsze buty do łażenia po górach, wsunąłem je do plecaka i wtedy mi ulżyło. Uznałem, że sprawa jest klepnięta, choć na razie była to tylko moja tajemnica.
   Chociaż tak naprawdę to nie ambicja pchała mnie najbardziej do tego wyzwania, a wyjątkowy charakter tego miejsca. To wybryk natury, w którym można odnaleźć piękno i grozę. Potężna rozpadlina w ziemi z korytem otwartym w stronę morza; powabna, ale także humorzasta i wymagająca, a dla niefrasobliwych nawet bezwzględna i okrutna. Karuzela obrazów strzelistych ścian biegnących prosto do nieba.
   Samaria to najdłuższy suchy wąwóz w Europie. Leży w obszarze chronionym w Górach Białych. Od wejścia do wyjścia to blisko 18 kilometrów; czyli na moje oko od 5 do 6 godzin marszu. Wszystko zaczyna się w Omalos, a kończy w małej nadmorskiej wiosce Agia Roumeli. Ludzie mówią, że aby pokonać tę drogę, nie trzeba być wcale herosem, ale mówią też dla słabych nie ma tu miejsca. Tak czy siak, jakby na to nie patrzeć, to konfrontacja z siłami natury i zapewne także z własnymi słabościami.
   No i na koniec pozostał mi tylko jeszcze jeden problem. Namówić do tego: Elę, Bożenę i Andrzeja. Kitu nie mogłem im przecież wciskać, bo byłoby to głupie. Powiedziałem więc całą prawdę. Najpierw zobaczyłem ich duże oczy, potem zdumienie, nadciągającą ciekawość, aż wreszcie przyszło pożądanie. No i miałem to czego chciałem.

Na zakręcie w Omalos - stąd już blisko do wąwozu.



    Była piąta rano: zjedliśmy śniadanie i czym prędzej ruszyliśmy w drogę. Przed wyjściem jednak zrobiłem jeszcze rachunek sumienia, spojrzałem każdemu w oczy i przypomniałem, że przed nami jest prawie 18 kilometrów marszu. Panował spokój, ani jednego grymasu, żadnej oznaki zwątpienia. Dobry początek.

Góry Białe.


Parking w Xyloskalo




    O wpół do siódmej zobaczyłem pierwsze szczyty Gór Białych. Kwadrans później byliśmy już w Omalos, a stąd drogowskaz poprowadził nas do Xyloskalo. To właśnie tutaj, na wysokości 1230 m n.p.m. rozpoczyna się zejście w głąb wąwozu Samaria. Byłem już chyba pobudzony, bo korciło mnie jak diabli. Chciałem bez ociągania się zacząć schodzenie do dna wąwozu. Kalkulację miałem prostą: im szybciej wyruszymy tym lepiej i być może, w jako takiej kondycji doczłapiemy się do tej słynnej wioski na południowym wybrzeżu. Wziąłem głęboki oddech i spojrzałem w niebo. Szczyty w promieniach porannego słońca, były jeszcze bielsze niż na zdjęciach z renomowanych turystycznych folderów. Z przyzwyczajenia zlustrowałem jeszcze raz cały nasz ekwipunek i ruszyliśmy w stronę kasy z biletami.

Wąwóz Samaria.




   Dwadzieścia po siódmej przeszliśmy bramkę i szerokimi, ziemnymi, oporęczowanymi schodami, krok za krokiem zaczęliśmy schodzić w dół: najpierw, w grupie, obok siebie, a potem gęsiego jedno za drugim. Tłok spod kasy rozlazł się i rozciągnął jak maraton na trzydziestym kilometrze. Ludzie byli, tu i tam, najczęściej widoczni na odkrytych serpentynach. Szliśmy swoim tempem: Ela zagadana z Bożeną, Andrzej w ogonie, a ja jak zwykle na rozpoznaniu. Moja adrenalin schodziła razem z nami w dół. Otwierałem się, a moje oczy widziały coraz więcej.



Szlak z pozoru był bezpieczny, ale tylko pozoru, bo tak naprawdę liczne kamienie i wystające z ziemi korzenie mogły stać się, w każdej chwili, początkiem kłopotów.








Słońce o tak wczesnej porze było światłem natchnienia, a także naszym sprzymierzeńcem. Szliśmy w cieniu: pinii, świerków, dębów, cyprysów i klonów. Wiedziałem jednak, że z każdą godziną może być coraz groźniejsze.





Otoczenie ciągle zmieniało się jak sceny w wartkim filmie i gdy już zaczęliśmy się do tego powoli przyzwyczajać stało się coś wyjątkowego. Na niebie pojawiły się kołujące, z szeroko rozpostartymi skrzydłami, wielkie ptaki. Ludzie stawali w miejscu, zachwyceni spektaklem o jakim chyba nawet nie marzyli.






Wysoko, tuż przy skałach pojawiły się siatki zabezpieczające, a przy ścieżce dobrze oznakowane punkty postojowe. Minęła godzina marszu. Nikt nie utyskiwał. Szliśmy ciągle w dół, a góry nad nami pęczniały i rosły jak drożdżowe ciasto.











Było przed wpół do dziesiątej, gdy zobaczyłem maleńki budynek. Spojrzałem w przewodnik i wszystko było dla mnie już jasne. To był 5 kilometr drogi na wysokości 650 m n.p.m. Staliśmy przed kapliczką Agios Nikoloaos. I to właśnie wtedy, po raz pierwszy, dotknął mnie dziwny niepokój. Czułem, jak gdyby coś było nie tak. Wszedłem do środka. Przyjemny chłód wnętrza i stare ikony przywróciły szybko mój spokój wewnętrzny. Dałem się wtedy zwieść.






Szliśmy wzdłuż osuszonego koryta rzeki, gdzieniegdzie tylko sączyły się wąskie strużki. Obejrzałem się i zobaczyłem parę nieznanych mi ludzi, jednak nigdzie nie było ani Bożeny, ani Andrzeja. To był zły znak. Co ja mówię. To nawet nie był znak. To fakt. Jeszcze niedawno tu byli, a teraz ich nie ma. Co się więc stało? – przeleciało mi nagle przez myśl. Zrobiłem szybki zwrot, a potem jeszcze szybszy krok i bieg i marsz i bieg i marsz aż w końcu się zadyszałem. Znowu ruszyłem i wtedy zobaczyłem ich z daleka.





Siedzieli na poboczu oboje. Andrzej na dużym kamieniu, a Bożena na skarpie obok niego. Przed nimi leżały buty i plecak. Najważniejsze były jednak nagie stopy Andrzeja, wymowne świadectwo sponiewierania i cierpienia. Było dobrze i źle, to już wiedziałem. Jej na mój widok uśmiechnęły się oczy, a on uniósł ciężko brwi i chciał coś powiedzieć; nic jednak z tego nie wyszło. I dobrze. Wiedziałem już wszystko. Wziąłem do ręki jego buty, dotknąłem miękkiej podeszwy i zerknąłem na oznakowania. To był substytut w czystym wydaniu, gwarancja kłopotów i bylejakości wyprodukowana, dla mojego przyjaciela, w dalekim azjatyckim kraju. Cierpiałem teraz razem z nim. Milczeliśmy we troje.




Było kiepsko. Andrzej zawsze był twardy i nigdy nie pękał i w tym pokładałem największą nadzieję. Teraz jednak jego wola i upór mogły znaczyć po prostu zbyt mało. Spojrzałem na mapę i zobaczyłem, że jedyną naszą szansą jest nieodległa, opuszczona w latach 60 - tych, wioska Samaria; przysposobiona podobno, na potrzeby turystów, w świetnie zorganizowany punkt odpoczynku. Z leśnego konara zrobiłem sękatą laskę, wrzuciłem na ramię drugi plecak, oddałem swoje buty i mogliśmy wreszcie ruszać. Powoli, ale najważniejsze, że ciągle do przodu. Ramię w ramię, krok w krok z wiarą na poprawę. Andrzej musiał teraz tylko uwierzyć w to, że będzie lepiej. Cierpiał, ale szedł.




Za Samarią przyszła nadzieja, w którą nawet i ja uwierzyłem. Andrzej stawiał coraz pewniejsze kroki, aż w końcu wrócił do, jako takiej, formy. W wiosce dostał leki i duży zastrzyk dobroci od pewnej właścicielki torby z czerwonym krzyżem. Sprawy miały się nie najgorzej. Pół godziny później przeszliśmy przez kolejny drewniany mostek.






Tutaj każdy wie, że aby zdążyć na ostatni prom z Agia Roumeli (na końcu wąwozu) należy wyjść z Samarii nie później jak o 14.00 – 14.30. Więc mimo kłopotów czas był ciągle naszym sprzymierzeńcem. Wchodziliśmy w najpiękniejszą część wąwozu.

 12.28








Mój przyjaciel posuwał się ostrożnie krok za krokiem, z rozwagą stawił stopy, czasem zatrzymywał się, opierał o pień drzewa, łapał oddech, brał kilka łyków wody i przymykał oczy, ale nigdy nie siadał. Tak jakby bał się, że mógłby już nie wstać. Potem znowu ruszał, jak gdyby za kolejnym zakrętem czekał na niego zacumowany prom, którym odpłynie  za chwilę do domu.

12.40.








13.02.



 13.25.


Tu skalne ściany strzelają nawet na pół kilometra górę. 









13.40.






13.50.




14.00.









     Słońce przeszło na drugą stronę gór, gdy minęliśmy punkty: Nero tis Perdikas, Kefalovrissia oraz Christom, i pojawiły się Żelazne Wrota. Byliśmy na jedenastym kilometrze. To wąskie gardło wąwozu, zamknięcie najważniejszej jego części. Wysokie skały schodzą się tu tworząc szczelinę o szerokości nie większej jak 3,5 metra. Cień padający z wysoka i płytki, ale wartki strumień przynoszą wędrowcom, w tym miejscu, odrobinę ochłody. Zatrzymałem się i przykucnąłem na chwilę za dużym kamieniem, tuż przy brzegu, zdjąłem okulary i nabrałem zimnej wody w dłonie. Obmyłem twarz, a potem kark i poczułem ulgę. Przechyliłem się więc do przodu, oparłem na kolanach i zrobiłem to jeszcze raz. Wtedy poczułem, tak naprawdę, sens tej eskapady.
14.15.





Ciągle zerkałem na Andrzeja. Wiem, że miało być wspaniale, ale przecież nikt nie obiecywał, ze będzie lekko. Pomyślałem wtedy, że jeżeli ja zapamiętam Samarię do końca życia, to on prawdopodobnie jeszcze o jeden dzień dłużej. Też pięknie, a może nawet jeszcze piękniej.






Do wyjścia z wąwozu mięliśmy około 45 minut marszu, a od punktu gdzie stoją kasy, kolejne trzy kwadranse - do wioski Agia Roumeli.




Już dawno minęła trzecia po południu, gdy stanąłem przed okienkiem punku sprawdzania osób wychodzących z wąwozu. To rutynowa, ale jak się okazało niezbędna kontrola. Chodzi o to , aby ilość osób wychodzących była zgoda z ilością biletów wydanych przy wejściu. Prosty i dobry sposób zweryfikowania czy nikt nie pozostał na szlaku. Facet oderwał mi kolejny kawałek biletu, uśmiechnął się i podziękował. Mogliśmy już iść od wioski.






    Na ostatnich nogach dotarliśmy do Agia Roumeli. Dla tych którzy idą tu, tak jak my, z Omyłos to miejsce upragnione, a dla wszystkich innych, szczególnie tych, którzy nigdy się tu nie zjawią, to zadupie na końcu świata, wioska na brzegu Morza Libijskiego, do której nie dochodzi nawet żadna droga, i nie przyjeżdża żaden samochód. Jak w kosmosie, przybywają tu jedynie promy.
    Powoli zbliżała się czwarta po południu, gdy weszliśmy na taras restauracji Paradise. Nikt nas tu nie znał, ale wszyscy wiedzieli kim jesteśmy. Kruczowłosa kelnerka, powiedziała, że na dole , na małym podwórku, znajdziemy toaletę i miejsce gdzie jest kran z zimną wodą. Tak jakby znała nasze potrzeby. A gdy po szybkim liftingu wróciliśmy, zaprowadziła nas do stolika, gdzie stały już cztery chłodne kufle piwa. Z niedowierzaniem spojrzałem jej prosto w twarz pełną uroku i zwykłej ludzkiej życzliwości. Skinęła głową i po chwili przyniosła rachunek. Spojrzałem na zegarek. Za pół godziny mięliśmy prom do Chora Sfakion.








Biały punkt pojawił się na horyzoncie, gdy tylko wszedłem na skrawek betonowego nabrzeża. Złapałem go w kadr i zrobiłem mocne zbliżenie. Rósł w oczach, aż w końcu mogłem odczytać jego nazwę na burcie; to prom Samaria. Przy podejściu rozpoczął otwieranie przedniej furty, a chwilę później zrzucił cumy i zaczął się rozładunek. Tłum oczekujących nerwowo zafalował.









Z Agia Roumeli wypłynęliśmy o w pół do piątej. Już nigdzie nie musieliśmy się spieszyć. Przed nami półtorej godzinny rejs, wzdłuż południowego wybrzeża wyspy, w kierunku wschodnim. Słońce zostawało za nami.






    Na średnim pokładzie mięliśmy dużo cienia. Bosymi stopami dotykałem chłodnej, metalowej podłogi i sprawiało mi to coraz większą przyjemność. Andrzej po raz pierwszy, od dawna, uśmiechnął się i poczęstował mnie swoim ulubionym mentosem. Poczułem w ustach przyjemny smak, zamknąłem oczy i chciałem zapomnieć na chwilę o całym bożym świecie. Gdy się ocknąłem Ela stała przy relingu, a ciepły wiatr wypełniał jej kasztanowe włosy. Odchyliła twarz w stronę słońca, tak jakby sprawiało jej to przyjemność. 
    Mijaliśmy zwaliste zbocza wyspy, poprzecinane rozpadlinami schodzącymi wprost do morza, a ciągle jeszcze ostre światło barwiło je w fenomenalne odcienie. Nadbrzeżne góry południowej Krety cudownie teraz  komponowały i tworzyły wspólny obraz z błękitem Morza Libijskiego. O szóstej wpłynęliśmy do Hora Sfakion. Teraz należało, już tylko, znaleźć autobus do Retimno.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz