Grecja

sobota, 6 grudnia 2014

Opolszczyzna (cz.II.). Moszna - najpiękniejszy zamek w Polsce.

Zamek w Mosznej - 40 kilometrów na południe od Opola.
..................................................................................................................................................................

       Z zamku w Rogowie wyjechaliśmy kilka minut po dziesiątej. Przed nami dwadzieścia kilometrów drogi wśród pól i lasów. Najpierw przylegająca do parku dróżka, doprowadziła nas do asfaltówki biegnącej w stronę Gwoździc, a potem - dwa kilometry dalej, za wsią – wpięliśmy się ponownie w drogę numer 45. Na wielkim rondzie koło Krapkowic zjechałem w prawo w stronę Steblowa. I wtedy olśniło mnie; przecież tu niedaleko, po drodze w Dobrej jest dziewiętnastowieczny, neogotycki zamek. Pomyślałem więc, że – choćby na chwilę - warto byłoby tam zajrzeć. Bez trudu znalazłem właściwy zjazd we wsi i po chwili zatrzymałem auto przed prowizoryczną bramą. Przez duże oczka w ogrodzeniowej siatce, widać było dostojną fasadę neogotyckiej rezydencji. I to wszystko, wszystko co mogliśmy obejrzeć. Tuz przede mną, na wysokości oczu, na pordzewiałym łańcuchu wisiała stara, wielka jak pięść żeliwna kłódka. Zrozumiałem, że to znak czasu dla tego miejsca. Widać, że ktoś, kiedyś rozpoczął tu remont, chciał być może zostać księciem, ale widać przeliczył się. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że przyjdą tu także lepsze czasy. Trzymam kciuki. Jedziemy dalej.

Zamek w Mosznej.
        Tuż za wsią Zielina - ponad koronami drzew, z prawej strony drogi - zobaczyłem czubki strzelistych, zamkowych wież. Byliśmy więc blisko Mosznej. To dobry znak, zaraz będziemy na miejscu – pomyślałem. Dojazd do zamku jest dobrze oznakowany i nie da się tu zbłądzić. Skręciłem w prawo i po chwili, przy rozwidleniu ukazał się kościół, a za nim rozległy parking.
           Moszna to atrakcyjne miejsce: urocze latem, śliczne jesienią, cudowne zimą, ale najpiękniejsze zawsze w maju, wtedy gdy słońce jest jeszcze miękkie, wiatr delikatny, a zieleń najbardziej soczysta. Dzisiaj jest właśnie taki dzień; słoneczne, majowe przedpołudnie.
        Przy samym kościele jeszcze zamku nie widać, ale już kilka kroków dalej wyłaniają się ukryte do tej pory, fragmenty strzelistych wież, kawałki czerwonego dachu, a potem piaskowe mury. Wszystko powoli układa się - jak kolorowe puzzle - w bajkowy obraz. Nie wolno się spieszyć. Tu czas jest naszym sprzymierzeńcem. Im wolniej idziemy tym lepiej. My idziemy, a obraz ciągle dopełnia się i dopełnia, a także przybliża jak wspomnienie cudownego snu. Nigdzie więcej czegoś takiego w Polsce nie zobaczycie. Tym bardziej, że po prawej stronie – krok za krokiem - odsłania się malowniczy staw - a na nim łódki i białe łabędzie. Na wprost dwa stare, dorodne dęby - tworzą naturalna strefę cienia i doskonałego miejsca na krótki odpoczynek. 

Bajkowa sceneria.
            Wreszcie spojrzałem na cudownie oświetlony, wiosennym słońcem zamek. Widać tu każdy detal. Dlatego warto zatrzymać się choćby na chwilę, zapisać obraz w pamięci, porozkoszować się i zrobić kilka zdjęć. Tak więc akt pierwszy mamy za sobą. Teraz trzeba iść dalej. Ruszyliśmy od starych dębów - w towarzystwie kwitnących na żółto i pomarańczowo azalii - w kierunku bramy wejściowej. Po prawej stronie - tuż za ogrodzeniem – ścielił się dywan z zielonej soczystej trawy, poprzeplatany białymi stokrotkami, a na samym środku wielkiej polany, pośród wiosennych barw czekał na nas pocztówkowy zamek. To prawdziwie bajkowa sceneria.

Majowe azalie.
          Zamek jest eklektyczny i to stąd moim zadaniem bierze się jego urok. Doskonale wpisuje się w ludzkie marzenia i sny - o pięknych widokach na krańcu świata. To jakby spełnienie tych oczekiwań. Nie trzeba ruszać na antypody, wystarczy zajrzeć tutaj - do Musznej.

Neogotycka część zamku w Mosznej.
          Oczywiście to miejsce i ten widok muszą w każdym rozbudzać wyobraźnię i przywoływać jakieś skojarzenia. I tak rzeczywiście jest. Zapewne dlatego ludzie tu przyjeżdżają. Szukają spokoju i piękna, szukają z wewnętrznej potrzeby tego, czego najbardziej im brak. Tak właśnie dzieje się i z nami. Tu zawsze wracam pamięcią do naszej podróży po Bawarii i widoków pałaców i zamków króla Ludwika II Bawarskiego, a szczególnie tego w Neu­schwan­ste­in – przepełnionej romantycznym eklektyzmem, jednej z największych atrakcji turystycznych Niemiec. Dostrzegam oczywiście różnice - między tymi dwoma zamkami - ale widzę także, wiele cech wspólnych. Tamten wspaniale prezentuje się na wysokiej skale, a ten zachwyca swoją urodą na rozległej pięknej polanie. Myślę, że oba są godne siebie. Mam nawet przekonanie, że wizja bajkowego zamku, mogła tu przywędrować właśnie z Bawarii.

Widok od strony tarasu.
          Pomysł budowy zamku w Mosznej, powstał latem 1896 roku. W zasadzie to ówczesny właściciel tych dóbr Franz Hubert von Thiele–Winkler nie miał wyboru - musiał budować, gdyż dotychczasowa jego rezydencja spłonęła. Problem polegał jedynie na tym - gdzie budować i jaką wizję przyjąć? W tym czasie w Europie dość powszechnie zwracano się w stronę neogotyku. Tak - na przykład – zrobił hrabia Herman von Seherr - Thos z pobliskiej Dobrej. W miejsce barokowego pałacu postawił, właśnie imponującą neogotycką rezydencję. Tę, w której jeszcze dwie godziny temu byliśmy. Jednak właściciel Mosznej nie chciał powielać czegoś, co było wtedy w modzie, a tym bardziej co już istniało i to pod jego bokiem. Potrzebował czegoś zupełnie nowego. Miał wizję i pieniądze, a także zobowiązania. Te zobowiązania to było poczucie długu wdzięczności - wobec cesarza Niemiec i króla Prus Wilhelma II. Rok wcześniej - z rąk właśnie tego władcy - otrzymał tytuł hrabiowski. Dlatego też postawiał sobie za punkt honoru, zaproszenie cesarza do swoich dóbr. Wymagało to jednak czasu i cierpliwości. Najpierw zdecydował, że pozostałości barokowego pałacu zostaną odbudowane, a potem wkomponował je w środkową część całego kompleksu. Od wschodniej strony nakazał stawiać strzeliste wieże i kaplicę w stylu neogotyckim, a części zachodniej – dla odmiany - nadał charakter neorenesansowy. Tak więc na przestrzeni kilkunastu lat, powstawała imponująca rezydencja. Drugiej takiej - ani na Śląsku, ani w tej części Europy znaleźć nie można było. Jej wnętrze skrywa podobno 365 pomieszczeń, a szczególnej urody nadaje 99 wież i wieżyczek. To zamek marzenie.
         
W holu głównym zamku panowało spore zamieszanie - ludzie gromadzili się wokół przewodników, więc przeszliśmy wąskim korytarzem do kawiarni. W kąciku, obok starej drewnianej skrzyni, wypatrzyłem wolny stolik. To mogło być dla nas dobre miejsce. Był stąd doskonały widok, na wielki kominek i drzwi prowadzące do sąsiedniej jadalni. Zamówiłem dwie kawy i wygodnie rozsiadłem się w fotelu. Mieliśmy dużo czasu i nie musieliśmy się nigdzie spieszyć. Z nudów zacząłem przyglądać się ludziom i otoczeniu. To ładne i ciekawe miejsce; szczególnie zabudowa wnętrza, wykonana podobno z drewna cedrowego i sandałowego. Miałem kiedyś w ręku fotografię tej sali, z przed stu lat; dowód, że niewiele się tu zmieniło. Lubię takie miejsca, lubię oryginały. Widać z tego, że w pożodze wojennej zamek miał sporo szczęścia. Żaden kretyn nie strzelał do niego z armaty, ani też go z nudów nie podpalił. Wprawdzie rozgrabiono go po wojnie, ale tak naprawdę nigdy nie popadł w ruinę - zawsze miał jakiegoś gospodarza. Jaki by on nie był – ale zawsze był. Dom w którym krząta się choćby jedna istota zawsze żyje, dom w którym hula tylko wiatr – zawsze umiera. Zamek w Mosznej mimo wielu przeciwności losu jednak przetrwał.

Wnętrza zamku.
          Dopiero gdy zobaczyłem zbliżającą się kelnerkę, przypomniałem sobie, że przecież zamówiliśmy kawę. Gwar wokół nas ustał i gdy ktoś powiedział, że przewodnik już czeka część osób gremialnie wyszła. Niektórzy wstając, w pośpiechu, dopijali jeszcze resztki kawy. Zrobiło się pusto i wtedy postanowiłem z ciekawości obejrzeć wyższą kondygnację. Tak, tak – tu są dwa poziomy. I to robi wrażenie. Jest nawet na co popatrzeć. Doskonały jest arkadowy krużganek i kasetonowy sufit, a także filary oraz stare, skrzypiące schody. To piękna, misterna robota rzemieślników i artystów z tamtych czasów. Po chwili wróciłem do stolika i zabrałem się za moją, nieco już przestygłą kawę. Ela zrobiła kilka zdjęć i wolnym krokiem ruszyliśmy w stronę jadalni.

Zamkowa kawiarnia.
        W części restauracyjnej dominuje biel. Nie jest jedyna, ale tworzy klimat doskonałości i odświętności. Fragmenty ścian pokryte są białymi i beżowymi okładzinami marmurowymi, a dekoracje wykonane z jasnego stiuku. To ciekawe zestawienie. Beż daje wrażenie ciepła, a biel chłodu. To klasyka w komponowaniu kolorów.

Zamek w Mosznej - jadalnia.
          Stąd już tylko krok do oranżerii, przez przejście bez widocznej granicy, czyli pięknie zdobione szklane drzwi. Pośrodku rozsiadła się fontanna, a wokół zieleń: bananowców, papirusów i palm. Egzotyczne rośliny z dalekich krajów w bajkowym zamku - to cudowna sceneria. Idziemy dalej.
          Tym razem - w sieni było już pusto. Przewodnicy zabrali swoje grupy i poszli na szlaki, a my w przeciwieństwie do nich chodzimy dzisiaj samopas. Na wprost jest wyjście na taras i do parku, a po lewej i prawej - schody na zamkowe pokoje: do komnaty myśliwskiej, do sali pod pawiem, sali drewnianej, apartamentów, a także do biblioteki i neogotyckiej kaplicy. Przez szparę w uchylonych drzwiach zobaczyłem parkową aleję. Ruszyłem więc w tę stronę i po chwili weszliśmy na rozległy taras zdobiony kamienną balustradą. Słońce stało już wysoko, ale nie było zbyt dokuczliwe. Zszedłem po schodach kilka stopni w dół i odwróciłem się. Wszystko widać tu jak na dłoni. To doskonale miejsce. Na wprost barokowa fasada, po lewej ręce neogotyckie skrzydło, a po prawej część neorenesansowa.
- Wiesz co? Posiedzimy tu trochę - powiedziała nagle Ela. Dobrze, posiedźmy to dobry pomysł – odpowiedziałem bez zastanowienia.
- Ile ten Franz miał lat - jak zbudował to wszystko? - zapytała, po chwili, popijając wodę z butelki.
- Daj się napić - to ci powiem. - Najpierw powiedz - to ci dam. - Ale, na pewno? No, tak - droczyła się ze mną z uśmiechem na twarzy.
- Z tego co czytałem, to był około czterdziestki jak zaczął, a skończył tuż przed wybuchem pierwszej wojny światowej, miał wtedy chyba pięćdziesiąt siedem lat; trochę to trwało no, ale zobacz co po sobie zostawił – wyrecytowałem jednym tchem. Ela spojrzała na mnie i podała mi niewielką, plastikowa – do połowy wypitą - butelkę wody.

Barokowy środek, neogotyckie i neorenesansowe ramiona. 
- Jak chcesz to mogę ci jeszcze co nieco poopowiadać o zamku, bo akurat tak się złożyło, że parę dni temu znalazłem dość fajny artykuł – zaproponowałem, tak niby od niechcenia. - No dobrze, mów jak ci tak bardzo zależy – zgodziła się bez namysłu. Przecież nam się nigdzie nie spieszy – dodała, po krótkiej przerwie.
- No, więc to jest taka dość interesująca historia – zacząłem. Ten cały Franz Hubert von Thiele–Winkler, - właściciel Musznej - to ciekawa postać. Z całą pewnością do wszystkiego co osiągnął, doszedł przede wszystkim swoją pracą. Był najpierw górnikiem, potem sztygarem, a skończył jako właściciel ponad sześćdziesięciu kopalni na Śląsku. Był niezwykle pracowity no i chyba miał łab do interesów, bo stworzył prawdziwą potęgę przemysłową w tym regionie. Od króla Prus otrzymał nawet tytuł szlachecki. Zawsze jednak marzyło mu się aby wejść na wielkie salony niemieckiej arystokracji, a to wcale w tamtych realiach nie było łatwe. Wiadomo, że przez wiele lat zabiegał o bliskie kontakty z cesarzem Niemiec Wilhelm II. Był uparty i to podobno, aż do bólu. Dążył do celu i na ogół osiągał go. Tak też stało się i w tej sprawie. Cesarz przyjechał tu i to nawet dwa razy; rok po roku, a pretekstem tych spotkań zawsze były polowania. Przyjęcie zaproszenia przez Wilhelma II, miały dla Franza kolosalne znaczenie. Umacniały jego pozycję w kręgach arystokracji, wpływały na prestiż jego samego i jego rodziny, a także znaczenie tej posiadłości. Z kolei dla cesarza były to tylko kolejne z wielu polowań. Uwielbiał je i poświęcał temu sporo czasu. Mimo niedowładu lewej ręki był podobno świetnym strzelcem. Miał swoje stałe, ulubione miejsca polowań, ale od czasu do czasu przyjmował także zaproszenia w inne, mniej znane rejony. Tak było właśnie i tym razem.

Neogotyckie skrzydło.
           Pierwszy raz Wilhelm II przyjechał tu pod koniec września 1911 roku. Są opisy jak to na pięknie udekorowanej stacyjce, niedaleko bramy gladiatorów witał go Franz Hubert von Thiele–Winkler i jak obaj w wytwornym powozie, jechali długą i prostą aleją, pośród wiwatującego tłumu, aż na zamkowy dziedziniec. Od tej pory wszystko podporządkowane tu było tylko polowaniu. W tym celu - na przykład - wybudowano niewielki drewniany budynek, w którym każdego ranka cesarz jadał śniadania. Na ten czas tworzył się swoisty rytuał. Każde spotkanie przy stole to była cześć spektaklu. Zawsze rano, gdzieś około dziewiątej cisza odchodziła w zapomnienie; w jednej chwili rozbrzmiały trąbki i rogi. Sygnaliści grali na powitanie, a przed zamkiem powoli gromadzili się uczestnicy polowania. Najpierw ciszę wypełniał zgiełk coraz głośniejszych rozmów, a potem myśliwi wraz ze swoimi pomocnikami ruszali, w stronę wcześniej przygotowanych stanowisk strzeleckich. Wraz z odchodzącymi - na polanę przed zamkiem powracała cisza, przerywana od czasu do czasu, ujadaniem co bardziej zajadłych psów. Dopiero po sygnałach dla naganki, dało się słyszeć dochodzące z rożnych stron pojedyncze strzały, które zlewały się chwilami w kanonady. Po każdym polowaniu - wieczorem - cesarz i hrabia wychodzili na balkon i w świetle palących się pochodni, dokonywali odbioru raportu z polowania. Zawsze było to tak, że sprawozdanie - donośnym głosem - odczytywał miejscowy łowczy. I tak dzień po dniu. Cesarz uwielbiał polowania i uwielbiał te spektakle. Był tak zadowolony, że wrócił tu ponownie, w listopadzie następnego roku.
- Czy ja ci trochę nie przynudzam? – zapytałem w pewnej chwili. Ela spojrzała na mnie, tak jakby wróciła z odległego świata, leciutko się uśmiechnęła, westchnęła i wreszcie wydusiła z siebie - no, no może trochę tak, ale tylko troszkę.

Duży basen z fontannami - widok z tarasu.
          Siedzieliśmy na kamiennych schodach, na wprost dużego basenu z fontannami. Na tarasie było przyjemnie. Alejkami wzdłuż równo przyciętego żywopłotu, spacerowali ludzie. Nie było jednak zbyt tłoczno. Niektórzy rozsiedli się na trawie - w cieniu drzew, a inni szli aleją w głąb parku. Panowała sielanka. 
- Chodźmy pod dęba, co? – zaproponowałem znudzony tym długim siedzeniem.
- Pod którego dęba? - zapytała Ela.
- Tego, po prawej, widzisz go tam? Taki rozłożysty – pokazałem ręką.
- No widzę, no to chodźmy – zgodziła się, spoglądając w tamtą stronę.
Jakby dla zabawy jeszcze na chwilę przysiadła, na grzbiecie kamiennego lwa, zrobiłem jej zdjęcie i ruszyliśmy przed siebie. 
- Ten dąb to oaza dobrego cienia, zobacz można bez trudu sięgnąć nawet jego gałęzi – powiedziałem , gdy tylko doszliśmy do celu.
- Tak, tak przyjemnie tu - powiedziała Ela i położyła się na trawie.
- Wiesz co? ….. nie wiem dlaczego, ale przypomniało mi się jak paliłaś kiedyś papierosa na zielonym wzgórku, w St James's Park w Londynie - szepnąłem jej do ucha.
– A co cię tak nagle napadło z tymi wspominkami? - zapytała rozleniwionym głosem.
- Nie, nic - przypomniały mi się tylko po prostu, stare dobre czasy. Tak tu trochę podobnie.
- Aha, no tak, stare dobre czasy, stare dobre czasy – powtórzyła jeszcze raz i zamknęła oczy.
- Wiesz co? ….. może pójdziemy później tą lipową aleją – wyszeptała ziewając, jakby miała za chwilę zasnąć. Położyłem się obok niej.

Aleja lipowa. 
            Rezydencja otoczona jest krajobrazowym, ponad stuhektarowym parkiem. To świetne miejsce do długich spacerów. Malowniczo wyglądają aleje, wzdłuż których rosną dorodne drzewa, krzewy oraz kolorowo kwitną azalie. A do tego ta nadzwyczajna pora roku – początek maja. Nic lepszego dzisiaj nie mogło nam się przytrafić. Dookoła w przyrodzie budzi się życie, a my tak zupełnie bez zapowiedzi wprosiliśmy się na ptasi koncert pod starego, wielkiego dęba. Zewsząd świergot i trele.
           Park jest ogromny tak jakby bez granic, a aleje od zamku zmierzają w stronę łąk, pól i lasów. To wzajemne przenikanie otwartych przestrzeni z leśną gęstwiną. Czas ruszać. Zostawiamy więc zamek z fontannami i idziemy lipową aleją wprost, przed siebie. Tak znaleźliśmy się w połowie najważniejszej drogi tej posiadłości, której początek bierze się od bramy z gladiatorami, umiejscowionej jakieś osiemset metrów stąd, przy zjeździe z szosy biegnącej od Krapkowic do Prudnika. To tutaj zaczyna się piękna parkowa aleja, która biegnie, aż do cokołu dawnego pomnika Huberta von Thiele – Winkler, obsadzona najpierw rzędami czerwonych dębów, dalej kasztanowcami, z drugiej zaś strony zamku dorodnymi lipami. To rozwiązanie jakby wzorcem wzięte z najlepszych rezydencji świata; doskonałe miejsce do spacerów o każdej porze roku.

Park w Mosznej - kanały i stawy.
      Niezwykłą atrakcją tej posiadłości są liczne stawy, oczka wodne i kanały, przemyślane, zaprojektowane i wplecione w parkową przestrzeń. Wśród starych drzew bez trudu odnaleźć można wodny szlak dający kiedyś przyjemność oglądania parku z pokładu pływających tutaj łodzi. Przy alei lipowej, właśnie wzdłuż tychże kanałów rosną piękne rododendrony. Azalie już teraz obsypane są kwiatami, a na kwitnienie różaneczników przyjdzie zapewne poczekać jeszcze jakieś dwa albo trzy tygodnie. Tu ciągle coś kwitnie. Słońce uparcie przebija się przez korony starych drzew, a jego promienie odbijają się od lustra wody. To wyjątkowo malownicza sceneria. Idziemy teraz w stronę cokołu pomnika na końcu ścieżki, a potem chyba przez łąkę spróbujemy dojść do niewielkiego rodowego cmentarza.

Wzdłuż lipowej alei.
          Od końca lipowej alei, leśna dróżka wyprowadziła nas na łąkę, upstrzoną w żółte mniszki i białe stokrotki. Słońce na bezchmurnym niebie przechylało się już powoli ku zachodowi, a w oddali pod ścianą lasu, pomiędzy światłem i cieniem, zobaczyłem czterech jeźdźców. Konie parskały co chwilę i szły stępa jeden za drugim. Potem oddalały się coraz bardziej, aż wreszcie zniknęły w na skraju lasu.

Widok na zamek od strony stadniny. 
          Odeszliśmy daleko od zamku. - Czas wracać - pomyślałem i spojrzałem na Elę. - Czas wracać powiedziała - jakby czytała w moich myślach. Idziemy więc krętą drogą pośród łąk, w stronę strzelistych wież wystających ponad zielone korony drzew. Idziemy lekko, jakby na palcach, żeby jeszcze na koniec zatrzymać się, usiąść na majowej łące koło bajkowego zamku i popatrzeć przez chwilę jak motyl kołysze się w słońcu i przyrzec sobie, że jeszcze kiedyś tu wrócimy.

cdn.



3 komentarze:

  1. Byłam w tym zamku na majówkę w tym roku. Piękny, chyba najwspanialszy w Polsce! Można zwiedzić pałac i jeszcze fajnie spędzić czas na łonie natury w parku, wypożyczyć kajak... Fajny pomysł na 1 dniowy wypad.

    OdpowiedzUsuń
  2. marzę o obejrzeniu tego miejsca i o zanocowaniu w nim:) od wielu wielu lat, może wreszcie kiedyś się uda:)

    OdpowiedzUsuń