Grecja

piątek, 14 listopada 2014

Opolszczyzna (cz.III.). Biskupia Kopa.

       To był piękny początek maja. Najpierw odwiedziliśmy dwa zamki: jeden w Rogowie, drugi w Musznej, a teraz przed nami ostatni etap weekendowej wycieczki. Zatrzymamy się jeszcze tylko na chwilę w Prudniku, a wieczorem pogadamy przy ognisku w Jarnołtówku. Jutro ruszamy w góry – na Biskupią Kopę. Taki jest plan.
        Drogi są tutaj dobre, pogoda nam dopisuje, humory też, więc wszystko idzie jak z płatka. To ładne tereny; pola, wioski i lasy. Jadę więc wolno, a nawet poniżej tego co mówią przepisy. Lubię popatrzeć ten wiejski porządek tej naszej Opolszczyzny; ładne domy i kolorowe ogródki.
Droga za Ligotą Pruszkowską -  w stronę Prudnika. 
       Zanim jednak ruszymy w stronę Prudnika, najpierw trochę pokręcimy się po okolicy - wśród łąk i lasów, z dala od głównych dróg - na granicy Borów Niemodlińskich. Z głośników sączy się cichutko, kawałek za kawałkiem Amy Winehouse. Zrobiło się sielankowo. Otworzyłem wszystkie okna w aucie i do środka wtargnął ciepły wiatr.
     Wjechaliśmy wolniutko z bocznej drogi, w piękną dębową, szeroką aleję. Korony starych, wielkich drzew pozamykały się ponad nami i popłynęliśmy wraz z Amy i z wiatrem w długim, w zielonym tunelu. Nikogo przed nami nie było, więc przyśpieszyłem. Mknęliśmy szybciej i coraz szybciej. Widziałem nad asfaltem rozedrgane powietrze i czekałem kiedy tylko auto zacznie się unosić, ale tak się nie stało. To było tylko marzenie. W lusterku ciągle nikogo nie było, za to z przodu pojawił się mały czerwony punkcik. Zacząłem zwalniać. Dębowa aleja była już wtedy za nami. Jechaliśmy na południe, w stronę Opawskich Gór.
      W tej okolicy ciągną się już tylko rzepakowe i pszeniczne pola. Jak okiem sięgnąć to przestrzeń otwarta, jedynie od południa widać wznoszące się pasmo wzgórz. Drogi są coraz lepsze i coraz częściej jeździ się tu jak po stole, chyba nawet lepiej niż w sąsiednich Czechach. Sporo się tu ostatnio zmieniło.
      Białą minęliśmy nową obwodnicą i chwilę później wjechałem do Doboszowic, a dziesięć minut później, zjechaliśmy z wielkiego ronda w stronę centrum Prudnika. Ruch na ulicach był niewielki, oznakowanie nawet niezłe, więc bez trudu dopchaliśmy się w okolice rynku.
    Prudnik to powiatowe, dwudziestotysięczne miasto sięgające początkiem połowy trzynastego wieku. Najstarszym zabytkiem jest tu ocalały fragment średniowiecznego zamku z tego okresu tzw. wieża Woka. Miasto – przez wieki - rozwijało się i upadało, dotykane przez plagi, kataklizmy i wojny; zawsze jednak się podnosiło . Teraz to ciche i spokojne, trochę zapomniane miasteczko na pograniczu Polski i Czech. 
Ratusz w Prudniku.
       Do rynku doszliśmy ulicą Zamkową: na plac zalany słońcem i wprost przed oblicze ratusza, który w tym samym miejscu, stał podobno od zawsze. Ten obecny, po licznych przebudowach pochodzi z osiemnastego wieku. Wysoki na trzy piętra oraz poddasze, ładnie prezentuje się wraz z wysoką na ponad sześćdziesiąt metrów wieżą. Przytuleni do siebie, stoją tu jak dobrze dobrana para.
Prudnicki rynek.
      Z Prudnika do Jarnołtówka jest jedynie dwanaście kilometrów. Podążamy więc wzdłuż Złotego Potoku w stronę Gór Opawskich. To najdalej na wschód wysunięta część Sudetów. Dla nas dzisiaj najważniejsza jest oczywiście Biskupia Kopa, cel wielu wędrowców w tym także tych, którzy robią Koronę Gór Polski. My amatorzy robimy to oczywiście jedynie dla relaksu i czystej przyjemności. szukamy jedynie relaksu i oderwania od codzienności.
Góry Opawskie. 
       Za wiaduktem kolejowym skręciłem w lewo, a potem w prawo i wtedy ukazała się tablica z napisem Pokrzywna. Byliśmy blisko. Zwolniłem i spacerowym tempem wjechaliśmy do wioski. Byliśmy w dolinie Złotego Potoku. To ładne miejsce. Po lewej stronie było kąpielisko, a nieco dalej zwykłe domy i pensjonaty. Na początku pokazała się Willa Daglesia, a przy wyjeździe żegnał nas hotelik w stylu tyrolskim, albo szwajcarskim - sam już nie wiem. Wiele osób zatrzymuje się właśnie tutaj, ale nie my. My jedziemy dalej, do Jarnołtówka – to tam prześpimy noc.
       Było już późne popołudnie, gdy stanęliśmy przed domem. Adres się zgadzał, ale wszystko pozostałe budziło tylko mój niepokój. Kompletna cisza, żywej duszy, nawet pies nie ujadał. Ruszyłem furtkę i wtedy w drzwiach stanęła uśmiechnięta kobieta. – Kamień z serca – pomyślałem. Podparła się najpierw pod boki, a potem kiwnęła ręką w moją stronę. Chyba wiedziała, że my to my.
Dolina Złotego Potoku - jedziemy przez Pokrzywną. 
        Pół godziny później byłem już po kąpieli i przebrany w czyste rzeczy, usiadłem w wiklinowym fotelu na werandzie. Był jeszcze czas do kolacji, więc otworzyłem kryminał, który wrzuciłem dziś rano do plecaka. Bez pośpiechu znalazłem właściwą stronę i z przyjemnością, w jednej chwili przeniosłem się w mroczne zakątki jakiegoś francuskiego miasteczka. Zaczytałem się i dopiero głos Eli wyrwał mnie z mrocznego świata policjantów, morderców i złodziei .
- Chodź, idziemy na kolację - powiedziała zza pleców, przechylając się przez moje lewe ramię.
- Wścibiła nos w książkę i dodała – a, to kryminałki się czyta.
- A, co nie wolno?
- No, dobrze, dobrze chodźmy już.
       Kolację zjedliśmy przy dużym, drewnianym stole, na środku ogrodu. Uwielbiam takie chwile: tę wiejska ciszę i słońce, ten cień rozłożystej jabłoni i gdy ktoś mnie pyta - czy jeszcze napiję się kawy. Lubię takie gadanie o niczym, żarty, wspominki i ognisko, gdy robi się już szaro.
       Dzień pomału dobiegał końca. Słońce było coraz bledsze i czuło się, że nadciąga zmiana pogody. To niczego dobrego nie wróżyło. Niedługo już będzie ciemno - pomyślałem. W ustawione na ognisku szczapy, dmuchnął wiatr i wzniecił mocny płomień. Powoli zapadał zmrok, a ja po raz pierwszy tego dnia poczułem się zmęczony i pomyślałem o łóżku. Szukałem coraz bardziej pretekstu, by bez zgrzytu opuścić to miłe towarzystwo. W końcu przyznałem się publicznie i bez ceregieli odszedłem od stołu. Zmęczenie brało nade mną górę, a sen zaczynał mnie już morzyć. 
Jarnołtówek.
        W środku nocy obudziła mnie silna ulewa. Lało jak z cebra. Na tarasie światła były pogaszone; byłem pewny, że wszyscy już śpią. Musiałem jednak wstać, żeby domknąć uchylone okno. Pomruki burzy z daleka nie dawały mi ciągle spokoju. Co to jutro będzie? – przeszło mi przez myśl. Żeby tylko nie padało. Postałem jaszcze chwilę, a potem wróciłem do ciepłej pościeli. 
       Gdy obudziłem się dom tętnił  już  życiem. Byłem – niewiele, ale jednak- spóźniony. Z korytarza dochodziła rozmowa, a z sąsiedniego pokoju cicha muzyka. U mnie zasłony były już odciągnięte, a łóżko  zalane  światłem porannego słońca. Po Eli nie  było śladu, a nocna burza odeszła. Dla pewności wyszedłem na taras, aby  sprawdzić, czy się nie mylę. Tak jakbym chciał się upewnić, że nie zostanę oszukany. Całkowicie ze snu wybudził mnie delikatny, orzeźwiający wiatr i krótki spacer, na boso, po mokrej  trawie.
       W ogrodzie nie było nikogo. Czyli nie było ze mną jeszcze tak źle – szukałem w głowie  usprawiedliwienia. Zrobiłem zwrot na bosej pięcie i ruszyłem do łazienki. Próbowałem dogonić zgubiony czas, ale na śniadanie i tak  przyszedłem ostatni.
        Pół godziny później na stole w ogrodzie, rozłożyłem mapę i gdy  wszyscy się zeszli, pokazałem co nas dzisiaj czeka. - Zaraz ruszamy w góry  z zamiarem dojścia do schroniska, a potem wejścia na wieżę  po czeskiej stronie – ogłosiłem światu i wszystkim obecnym. 
Rano następnego dnia ruszyliśmy w drogę. 
      Kwadrans później byliśmy już w drodze - na żółtym szlaku. To najłatwiejsza trasa jaką mogliśmy sobie wybrać, no ale cóż taka była wspólna decyzja. Nie chciałem się wymądrzać i proponować innych, jakichś bardziej karkołomnych rozwiązań. Bardzo cieszyła mnie ta jednomyślność.
Droga Amalii nad Anusią. 
     Biskupia Kopa - 890 m n.p.m. To od wieków góra pogranicza: najpierw dzieliła biskupstwa wrocławskie i ołomunieckie, później Habsburgów i Hohenzollernów, przed wojną Czechosłowację i Niemcy, a współcześnie Czechy i Polskę. Może warto więc przy tej okazji zapamiętać, że: Biskupia Kopa po czesku to Biskupská kupa, a po niemiecku Bischofskoppe.
     Kiedyś ta góra dzieliła, a dzisiaj raczej łączy i zbliża ludzi po jednej i drugiej stronie granicy. To dobrze. Wszystko zmieniło się w 2007 roku, ale do tego czasu panował tu przygraniczny rygor. Ludzie byli legitymowani, zawracani, a niekiedy także i zatrzymywani. Służby graniczne brały nawet roztargnionych i bogu ducha winnych turystów do "niewoli". Chciałeś sobie człowieku pochodzić po górach, wejść na wieżę widokową i popatrzeć na okolicę, a tu zza krzaków wychodzili mundurowi i przygoda się kończyła, zaczynały nerwy i szukanie sposobów - jak wyrwać się z takiej matni. Nawet lokalne gazety, ekscytowały się wtedy takimi historiami – doskonale to pamiętam.
Na żółtym szlaku - tutaj droga łagodnie się wspina. 
     Szybko minęliśmy hotelowy kompleks pod tytułem "Ziemowit" i dobrze wydeptaną ścieżką weszliśmy w liściaste gęstwiny. Byliśmy na drodze Amalii nad Anusią, a do schroniska mięliśmy z tego miejsca nie więcej jak godzinę i kwadrans. Droga łagodnie wznosiła się ku górze, a wędrówka – jak dotąd - nie była zbyt męcząca.
      Za bukowym lasem pojawiły się strzeliste świerki. Tak jakby sięgały do samego nieba i razem ze słońcem, tworzyły grę światła i cienia, pełną rozbłysków, refleksów i rozedrganego ciepłem powietrza. Nikogo nie było tylko my, świergot ptaków, szum drzew, gałęzi i drżenie listków. Szliśmy w milczeniu: równo miarowo, spokojne, jak byśmy byli częścią tego lasu.
     Wreszcie, w pewnej chwili, zobaczyłem człowieka. Był młody i zbliżał się do nas na górskim rowerze. Jechał tak jakby bez wysiłku, a przy mijaniu pozdrowił nas ręką i miłym uśmiechem.    
… i wyszliśmy z bukowego lasu

Wyrąb w górach.

Tu zaczyna się  ścieżka Langego.

Na rozstaju dróg - a teraz ostro pod górkę.
        Po prawej stronie ścieżki pokazał się drewniany szałas i to był dobry pretekst do zrobienia przerwy. Usiedliśmy i wtedy od dołu dało się słyszeć liczne głosy, a potem pojawiły się postacie: najpierw przeszła przed nami rozgadana rodzina (ojciec, matka i dwoje dzieci), za nimi milcząca para zakochanych i dwie zasapane emerytki, a po nich gromadka rozbawionych licealistów. Odprowadziłem ich wszystkich wzrokiem i znowu zapanowała cisza.
Schronisko pod Biskupią Kopą. 
        Przy wyrębie, na rozstaju dróg wybraliśmy skrót i podejście do schroniska ścieżką Langego. To około trzydzieści minut marszu. Gdy na stromym stoku pojawiły się wreszcie drewniane schody ulżyło mi. Nad nimi stało schronisko. Byliśmy wreszcie u celu. Wszyscy zrzucili plecaki i rozsiedli się przy wolnym stoliku na tarasie. Ela poszła zamówić herbaty.
Pełna informacja - tu nie można się zgubić.   
     Schronisko jest uroczo położone, ma interesującą, prawie stu letnią, historię, no i leży na przecięciu kilka szlaków. Na początku był tu pojedynczy barak z werandą oraz jadalnią i 30 miejsc noclegowych. Potem dobudowano mieszkanie zarządcy, pomieszczenia kuchenne i dziewięć pokoi. W dużej sali noclegowej, mogło pomieścić się wtedy około osiemdziesięciu osób na materacach. Tuż przed wybuchem wojny schronisko powiększyło się o kolejną salę dzienną, trzy pokoje sypialne, umywalnie i toalety. Wszystko było wtedy ogrzewane piecami i oświetlane lampami gazowymi.
     Po wojnie schronisko długo świeciło pustkami, gdyż swobodne chodzenie po górach w strefach nadgranicznych było zakazane. Teraz jest tu pięćdziesiąt miejsc noclegowych w pokojach dwu i wieloosobowych, jest bufet i sala restauracyjna na ponad sześćdziesiąt osób.
No i żegnamy schronisko - znowu w drogę. 
       Wypiliśmy co mięliśmy wypić, zjedliśmy co mięliśmy zjeść i wtedy dopadło nas lenistwo. Powinniśmy byli już iść, a my ciągle siedzieliśmy. Nikomu nie chciało się wstać, ani tym bardziej zrobić pierwszego kroku. Dosłownie nikomu. Andrzej zaczął nawet przysypiać, a jego przymknięte powieki, równy, miarowy oddech były znakiem, że wyraźnie się od nas oddalał. Musiałem w to wkroczyć. I mimo, że też mi się mnie chciało, wiedziałem, że ktoś powinien to zrobić. Przed nami było dwadzieścia minut marszu na szczyt.
Podejście pod szczyt. 
       Najpierw było łagodnie, a potem zaczęło się ostre podejście. Co krok otwierały się piękne widoki. Szliśmy wzdłuż polsko czeskiej granicy.
- Dobrze, że mam solidne buty – pomyślałem, spoglądając na stromiznę usłaną kamieniami. Strzeliste świerki, graniczne słupki i nadzieja, że w końcu pokażę się szczyt towarzyszyły mojemu zmęczeniu. I wreszcie, gdy za kolejnym razem podniosłem wzrok, wśród gałęzi objawił się kawałek białej, murowanej wieży. Byliśmy blisko celu.
Wieża na Biskupiej Kopie.
      Pierwszą kamienną platformę widokową zbudowano tu w 1875 r. Piętnaście lat później postawiono kolejną – tym razem drewnianą. I gdy ta nie wytrzymałą próby czasu, 28 sierpnia 1898 roku, przecięto uroczyście wstęgę przy nowej, murowanej, tym razem osiemnasto metrowej wieży. I tak – od tej pory - już zostało.
        Za niewielką opłatą, wąskimi drewnianymi schodkami weszliśmy na koronę wieży. Pogoda była jak na zamówienie, a widoki na okoliczne miasteczka i wioski oraz wzgórza, tak po polskiej jak i po czeskiej stronie – wymarzone.
Panorama na Góry Opawskie





     Wreszcie przyszedł czas powrotu. Pogoda ciągle jakoś nam sprzyjała. Stromym zejściem dotarliśmy znowu do schroniska; tu krótki przystanek na toaletę i znów byliśmy w drodze, tym razem na odcinku Głównego Szlaku Sudeckiego im. Mieczysława Orłowicza, tego, który prowadzi z Prudnika do Świeradowa i liczy sobie aż 444 kilometry.
Zejście - wracamy do Jarnołtówka.

Górskie strumyki. 
      Szliśmy łagodną, drogą w stronę Przełęczy pod Kopą, urokliwą trasą, gdzie cienie grały ze światłem, przy akompaniamencie leśnej muzyki: szemrzących strumyków i ptasich śpiewów.
      Czysta, lodowata, woda na stokach góry łączy się tutaj w białe warkocze i pchana siłami natury spada w dół i napełnia koryto Złotego Potoku, tego, który w Jarnołtówku przepływa pośród rozrzuconych z rzadka domów, przeplatając się - raz z prawej, raz z lewej - z wiejską drogą. To tu staje górską rzeka z kamiennymi progami. Dopiero dalej, za Pokrzywną łagodnieje i pośród zabudowań Moszczanki, a potem Łąki Prudnickiej spokojnie zmierza do swojego ujścia.
Moszczanka.
       Prawie sześć godzin byliśmy na szlaku. Biskupia Kopa została za nami i wszystko co było , od tej pory, będzie już tylko wspomnieniem. Położyłem się na trawie, podłożyłem plecak pod głowę i spojrzałem na bezchmurne niebo. Najpierw zrobiło mi się błogo, a potem na chwilę zasnąłem. Śniło mi się, że łowię ryby w jakiejś górskiej rzece i że tracę równowagę, macham rękoma i wreszcie wpadam do zimnej wody. Obudziłem się i nie wiedziałem, gdzie jestem. Przez wąską szparkę zobaczyłem, jak Ela pochyliła się nade mną, jej twarz przybliżyła się do mojej, a potem odwróciła się i wyszeptała do kogoś z boku – wydaje mi się, że chyba się obudził.
To już jest koniec - wracamy do Opola. 
       Pomyślałem o obiedzie i przyszło mi do głowy, że może warto byłoby wstąpić do w Moszczanki. To tu, na równinie, Złoty Potok, znany z pstrąga staje się leniwy i to właśnie tu jest łowisko, smażalnia i restauracja. Byliśmy na głównej drodze do Prudnika, przy dużej tablicy informacyjnej skręciłem, w prawo, a potem jeszcze raz w prawo i po znakach, bez trudu trafiliśmy na miejsce. Było fajnie. Tu każdy może wziąć wędkę i samemu, złowić coś na patelnię.



3 komentarze:

  1. Ah nasza Kopa Biskupia :) Piekne miejsce! My zazwyczaj wchodzimy czerwonym szlakiem :) lub innym, od strony czeskiej. O pstragach w Moszczance slyszelismy juz bardzo duzo, ale jeszcze nie bylo okazji ich sprobowac :) Pozdrawiamy!

    OdpowiedzUsuń
  2. Fajna wycieczka :) W Jarnołtówku tez jest łowisko i chyba pstrągi lepsze ;)
    Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  3. A gdzie zanocowaliście i jakie warunki były? Z tego co się domyślam, to chyba jakaś agroturystyka? Na dodatek z wyżywieniem :)
    Dziękuje z góry za info i pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń