Grecja

sobota, 22 sierpnia 2015

Chorwacja po raz czwarty - jedziemy na Hvar (cz. I.)


Trasa dojazdu: Opole – Prudnik – Krnov – Bruntal – Ołomuniec – Brano – Mikulov - Poysdorf – Wiedeń – Graz – Maribor – Karlovac (Vukmanicki Cerovac – nocleg) – Split – Stari Grad. W sumie 1166 kilometrów.

Na wyspie: Stari Grad - Hvar – wioska Velo Grablje - Vrboska - zatoka Vela Stiniva - Jelsa - plaże w Zavala, Ivan Dolac i Sveta Nedjelja - Sucuraj.

Droga powrotna: Stari Grad – Sucuraj - Drvenik (prom) – Ljubuśki (Bośnia) – wodospady Kravica – Medjugorje - Počitelj (otomańskie miasto) - Blagaj (źródła rzeki Buny) – Mostar (nocleg) – Jajce (wodospad) – Banja Luka – Gradiśka - Keszthely nad Balatonem (nocleg) - Gyor – Bratysława (zwiedzanie) – Brno – Ołomuniec - Opole. W sumie 1323 kilometry.
...................................................................................................................................................................

W drodze na wyspę. 
Wyjechaliśmy o w pół do szóstej rano. Za Prudnikiem droga jest szeroka i gładka, wije się jak wstążka rzucona między wzgórzami, a słońce jest dzisiaj z nami od samego rana. Mijamy wsie - jedną po drugiej. Tylko Ela zakłóca ciszę od czasu do czasu, podając przez walkie-talkie informację do drugiego samochodu, że skręcamy w lewo albo w prawo. Za miasteczkiem Bruntal zjechaliśmy, na stację benzynową i zatrzymaliśmy auta w cieniu, na końcu placu. To nasz pierwszy przystanek, w drodze na Hvar. Ta stacja jest tu od zawsze, jak sięgam pamięcią. Od zawsze, od kiedy wymyśliliśmy wakacje w Chorwacji. To nasza droga i nasza stacja, pewne miejsce - od lat tędy jeździmy i kupujemy tu winiety. Tylko raz przy kasie stoi uśmiechnięty pan, a innym razem pani z lodowatym spojrzeniem. Pan jest pogodny i zawsze gotów jest przyjąć każdą walutę, a pani tylko czeskie korony. Jest pryncypialna i nieustępliwa. Dzisiaj Andrzej dostał po nosie od lodowatej Czeszki. Gdy zobaczyła w jego ręku banknot dziesięciu euro, nie pozwoliła mu jednym spojrzeniem wymówić choćby maleńkiej sylaby. Zawiesił się i pewnie tak by pozostał na wieki, gdyby nie Ela - z plikiem czeskich koron. No i po problemie.

Maribor - miasto na rzeką Drawą.

Jest nas w tym roku sześcioro i dwa samochody. Mamy na pokładzie nowicjuszkę - Irenę. Nigdy do tej pory nie była w Chorwacji, nigdy też nie jeździła z nami.  Jeden jej uśmiech, dwa zdania i była już nasza. Wkupiła się na błysk oka. Wiedziałem, że będzie dobrze, sympatyczna dziewczyna. Wszystko mamy dograne, a i tak zastanawiam się czego tym razem zapomniałem. Pewnie dowiem się tego, gdzieś na trasie - za kilka lub kilkanaście godzin.

Glavni trg. 
Mamy winiety, więc ruszamy - na Sternberk i Ołomuniec, a potem dalej na Brno i Mikulov. Droga raz lepsza, raz gorsza. Czasem gładka jak stół, a gdzieniegdzie trzęsąca betonka, jak kiedyś pod Wrocławiem. Przy dojeździe do Brna, zagapiłem się i o mały włos nie wjechaliśmy do miasta. No, ale mam dobrego pilota, więc jakoś wyszło - Ela w ostatniej chwili pokazała mi właściwy zjazd. Pierwsze w prawo jest do centrum, a sto pięćdziesiąt metrów dalej - drugie w prawo, na Mikulov i Wiedeń. Trzeba uważać. Tak naprawdę, dobra koncentracja potrzebna jest w austriackim Poysdorf - tu uliczki są wąskie i kręte. Za miasteczkiem, gdzieś tam w szczerym polu zaczyna się szeroka i szybka autostrada, co gna na Graz południowym obrzeżem Wiednia. Jest cudownie - otwarta przestrzeń i dużo słońca, luz blues, gra muzyka, a w walkie-talkie same żarty i dowcipy. I tak do samej Słowenii.

Rynek z kościołem św. Alojza i ratuszem. 
Coraz bardziej dojrzewa we mnie myśl, by wjechać do Mariboru. Planując trasę zakładałem, że jeżeli wszystko będzie się dobrze układało z czasem, to warto byłoby zobaczyć to miasto z bliska. Nie musimy przecież gnać na łeb na szyję. Spojrzałem ukradkiem na zegarek i wyliczyłem, że jeżeli bylibyśmy koło Mariboru o czternastej, to ten plan jest realny. Czas nam sprzyjał, więc pomysł  - w końcu - został klepnięty, tym bardziej, że niektórzy byli spragnieni....... toalety. Zjeżdżamy więc do Mariboru. Bez problemu znaleźliśmy parking nad brzegiem Drawy. To dobre miejsce, no i blisko stąd do starej części miasta - można zrobić mały na spacer. Słońce grzeje niemiłosiernie, ale szczyptę ulgi daje cień wielkiego mostu, który góruje nad nami i wyraźny chłód od rzeki.


Kamieniczki w Mariborze.
Okazało się, że jesteśmy w jednej z najciekawszych części Mariboru - to tak zwany Lent, czyli zabytkowe nabrzeże. Spacer zaczęliśmy od ulicy Vojašniškiej tuż nad rzeką, a potem przez wąski Masarski prehod - weszliśmy na rozświetlony słońcem główny rynek. To ładny kawałek starego miasta - plac z ratuszem i imponującą figurą wotywną pośrodku. Słońce było tu dzisiaj bez litości, więc daliśmy się wciągnąć w wąską, zacienioną uliczkę. Teraz zrobiło się lepiej i przyszła ulga.

Bazylika św. Matki Litościwej w centrum miasta. 
Miasto zawsze leżało na ważnym szlaku handlowym, rozwijało się przede wszystkim wzdłuż rzeki i mocno się tu fortyfikowało. Nie wiedzieć kiedy przeszliśmy jedną ulicę dalej i znaleźliśmy się na zielonym placu Slomśeka, pomiędzy katedrą św. Jana Chrzciciela, a uniwersytecką biblioteką. Była miła atmosfera, aż doszliśmy do ulicy Slovenskiej - w okolice placu Wolności i tutejszego zamku. Mimo woli spojrzałem na zegarek i połapałem się, że czas mnie chyba trochę wyprzedził. Coś - instynktownie - mi kazało zareagować. No, dobrze - oznajmiłem w pewnej chwili. Za tym wielkim kościołem - pokazałem ręką, bazylikę św. Matki Litościwej - skręcimy w prawo i wracamy pomału w stronę nabrzeża, w stronę rzeki i do naszych samochodów. Czas jakoś tak szybko płynie - dodałem jakby na swoje usprawiedliwienie. Nie usłyszałem żadnego sprzeciwu, ani krzty oporu. Jest dobrze, fajni ludzie, a może po prostu trochę zmęczeni - pomyślałem. I tak w ciszy, wolnym krokiem, wąskimi uliczkami dotarliśmy do wrzosowego mostu na Drawie. Zamknęło nam się koło, staliśmy teraz  nad naszym parkingiem.  Ładna stąd panorama na miasto i na otaczające je góry.

Glavni Most - w sporej części pomalowany na wrzosowo.
Spojrzałem na Drawę i na Maribor, a potem w dole nad brzegiem rzeki odnalazłem nasze samochody - stały na swoim miejscu. Jakoś mnie to uspokoiło i od razu zacząłem kombinować - jakiego wywijasa trzeba by zrobić, żeby wyjechać z miasta właśnie przez ten most - to właściwy kierunek na Zagrzeb, nasza trasa. Wszystko ułożyło mi się w logiczną całość i sprawdziło w praktyce pół godziny później. A tak zupełnie na marginesie - to właśnie z wrzosowego mostu, wychodzą najlepsze zdjęcia starego Mariboru.

Lent - nadbrzeżna część miasta.
Z ulicy kneza Koclja wjechałem bez problemu na rondo, a potem w lewo i  prosto na most, spojrzałem w lusterko, żeby sprawdzić czy samochód Andrzeja jedzie za nami. Kliknął światłami i wiedziałem, że wszystko jest w porządku. Po raz ostatni zobaczyłem czerwone dachy Mariboru - miasto oddalało się i było coraz mniejsze. Teraz mieliśmy przed sobą 160 kilometrów drogi do Cerovaca Vukmanickiego - to  dziesięć kilometrów na południe od Karlovaca. Jedziemy na nocleg do  Marii.

Autostrada A1 - jedziemy na Split.
Ostatnio byliśmy tu pięć lat temu. Pensjonat nic się nie zmienił, a Maria jak zwykle uśmiechnięta i uprzejma. Lubię, jak stara się mówić po polsku, lubię słuchać jej ciepłych i dobrotliwych słów i jak zawsze wspomina Jurka, który robi mi u niej rezerwację. Pokazała nam pokoje i zaprosiła na taras. Kolacja trochę się przeciągała, a ja czułem coraz większe zmęczenie. Mieliśmy za sobą cały dzień jazdy, zresztą wszyscy byli trochę przygaszeni. Nie miałem apetytu, ale coś trzeba było zjeść, więc powoli w siebie wmuszałem. Nie martw się jutrzejszym dniem, wszystko będzie dobrze - powiedziałem spokojnie do Eli. Wiem - odparła cichutko. Wypiłem - na koniec - mały kieliszek grappy, wstałem i oznajmiłem, że mam dość i  idę spać.  Wychodząc, poprosiłem Marię o śniadanie na szóstą rano. Bądź spokojny - powiedziała na pożegnanie.

Tunel Sveti Rok - prawie 6 kilometrów. 
Po rannej kąpieli zasiadłem do stołu. Ela piła już drugą filiżankę herbaty i wyglądała na całkiem zadowoloną, uśmiechała się do mnie przyjaźnie. Dzień zaczynał się wyśmienicie. Byłem wypoczęty i mogłem jechać na drugi koniec świata. O siódmej wszyscy schodzili się na parkingu - przy pensjonacie. Ostatnia przyszła uśmiechnięta Irenka. Wprawdzie kazała na siebie czekać, ale obyło się bez komentarzy. Byliśmy dzisiaj w dobrych nastrojach. Andrzej zatrzasnął wreszcie klapę bagażnika i mogliśmy ruszać.  No, dobrze, jak wszystko spakowane, to jedziemy - zdecydowałem.  Maria stała na schodach i czekała cierpliwie, aż wytoczymy się na szosę. Spojrzałem zza kierownicy kątem oka w prawo i zobaczyłem, jak  jeszcze ciągle do nas  macha.

Kolejny tunel - to Ledenik, dalej jest już morze.
Na węźle w Karlovacu przejechaliśmy przez bramki i wzięliśmy kierunek na Split. Ruch na autostradzie niewielki, a jazda płynna aż do znudzenia. Tu jeszcze nigdy na początku czerwca nie natknąłem się na korki. Nuda, nuda i jeszcze raz nuda - jak to mawiał inżynier Mamoń o polskim filmie. Taka nuda, że aż mi w końcu prawa stopa zaczęła drętwieć, od trzymania nogi na gazie bez ruchu. Jeszcze jeden tunel i jeszcze jeden i wreszcie wszyscy westchnęli z zachwytu - odsunęły się góry i pojawiła w ostrym słońcu, błękitna plama zatoki, która  wrzyna się głęboko w ląd. Wiele razy już tędy jechaliśmy i zawsze jest tak samo. Znowu spełniło się nasze oczekiwanie. To tu zaczyna się prawdziwa Chorwacja, to jest to ulubione przez nas miejsce. W samochodach obudził się natychmiast nowy duch, a w walkie-talkie znowu zaczęła się paplanina.

Dawno oczekiwany widok.
Przed zjazdem z autostrady, zrobiliśmy tankowanie samochodów do pełna. Uzgodniliśmy z Andrzejem, że może lepiej na wyspie mieć święty spokój i nie zajmować się szukaniem stacji benzynowych. To był niezły pomysł. Pół godziny później, z pełnymi bakami byliśmy znowu na trasie. Wszystko było dograne na tip-top, poczułem się lepiej, a znajomość tych dróg dodawała mi pewności siebie. Tylko słońce ciągle dokuczało. Wiedziałem, gdzie szukać skrętu w prawo i zjazdu na Split. Tu się też nic nie zmieniło. Wreszcie bramki, opłaty i duże rondo - jeden, a później drugi skręt w prawo i po problemie. Teraz droga prowadziła nas do miasta. Kilka chwil później, za niewielkim tunelem, otworzyła się przed nami panorama gór schodzących wprost do morza. Tam w dole pod nami -  był Split.


Przed nami port w Splicie. 
Kiedy wreszcie wjechaliśmy na Poljićką ceste, poczułem ulgę. To długa, prosta i szeroka ulica w Splicie, prowadząca do portu. Wiedziałem, że już nic złego nie może się nam przytrafić. Cieszyłem się jak dziecko. Jeszcze tylko ostatni  skręt w lewo, w ulicę kneza Domagoja i koniec podróży. Wysiadłem z auta, przeciągnąłem się jak kocur i zacząłem rozglądać się za czymś do picia. Byłem spragniony. Ela czytała chyba w moich myślach, bo szybko podała mi butelkę pełną wody. Było południe, a my staliśmy na betonowym nabrzeżu. Słońce grzało bez litości. Co teraz - zapytała mnie, jakby mimo woli. Prom mamy o wpół do trzeciej, muszę więc zobaczyć skąd odpływa, gdzie ustawić samochody no i kupić bilety - odpowiedziałem konkretnie. No, a gdzie chcesz kupić te bilety - zapytała, jakby chciała sprawdzić, czy wiem o czym mówię. Oj .... pomyślałem, oj, nie daj się chłopie wciągnąć w tę rozmowę, to nie miejsce, ani czas na przekomarzanie. Uśmiechnąłem się najbardziej przyjaźnienie jak tylko umiałem, pociągnąłem jeszcze jeden łyk wody z butelki i gestem ręki przywołałem pozostałych. Wiedziałem, że muszę teraz pozałatwiać najważniejsze sprawy. Słuchajcie - ogłosiłem, zostańcie tu, a ja za chwilę wracam. Popilnujcie żeby nam samochodów nie ukradli - zażartowałem i poszedłem. Kilka minut później, wiedziałem już; co, gdzie, kiedy  i jak.


Gdy wróciłem, wszyscy byli rozgadani, tylko Irenka milczała, była jakaś małomówna, może zmęczona, a może po prostu zaskoczona tą nową sytuacją. Samochody wprowadziliśmy na pierwszy pirs i tu kupiliśmy bilety. Wszystko poszło sprawnie. Bałem się tego słońca, grzało jak cholera, a samochody już były gorące. Teraz mieliśmy dla siebie ponad dwie godziny. To dobrze. Jestem już w Splicie czwarty raz, a ciągle lubię to miasto, uwielbiam Rivę i jej okolice. Idziemy na spacer. Wszyscy jesteśmy dzisiaj przewodnikami Ireny, tylko dla niej jest to miasto nieznane. My zaliczaliśmy tu już kiedyś, nawet nocne spektakle w pałacu Dioklecjana. To, co idziemy? - zapytałem. Irena poprawiła swój kapelusik na głowie i wreszcie się uśmiechnęła. To był dobry znak.

Piękna Riva.
Przy nabrzeżu kołyszą się na cumach małe wycieczkowe stateczki i wodne taksówki, jest gwarno i kolorowo. Chodźcie promenadą do Placu Republiki, a później zobaczymy - rzuciła tak sobie Ela. To dobry pomysł - więc nic się nie odzywałem. Riva ma swoją klasę, jest elegancka, przestronna i długa jak mało gdzie, wysadzana olbrzymimi palmami z mnóstwem restauracji, barów i kawiarni. Spacer tutaj to przyjemność, aż kusi żeby zrobić trochę zdjęć i choć na chwilę przysiąść na ławeczce. Teraz nawet Irena się rozgadała. Przy placu Tudmana skręciliśmy w ulicę Marmontovą i doszliśmy do targu rybnego. Lubię to miejsce, dobrze je wspominam i chciałem znowu tu być. Kilka lat temu, zrobiliśmy tu z Andrzejem Widurskim udane zakupy. To mistrz łowienia i przyrządzania ryb. Co to była za uczta? Nigdy tego nie zapomnę. Dzisiaj jednak handel dobiega już końca. Wszystko co najlepsze dzieje się tu o zawsze siódmej, no może o ósmej rano, stoły są pełne świeżych ryb i owoców morza, oferta nieprzebrana, zgiełk, gwar, wrzawa i przekrzykiwanie sprzedawców zachwalających towar, no i tłumy.  Dobrze znowu być w Splicie - pomyślałem.

Promenada - cała w kwiatach. 
Wąskim przejściem w kamienicy przy Marmontovej - prześlizgnęliśmy się na Plac Republiki. To wielki dziedziniec pełen słońca, zamknięty z trzech stron przez dziewiętnastowieczne budynki z arkadami, inspirowany prawdopodobnie architekturą wenecką z pogranicza klimatów Placu Świętego Marka. Jego południowa strona, jest całkowicie otwarta na zatokę i wielkie wycieczkowce stojące na redzie. To swoista enklawa, w której kawiarnie i restauracyjki bezustannie wciągają swoje ofiary. Jest tu zdecydowanie spokojniej i ciszej niż na Rivie. Instynktownie poczułem, że czas zaczyna nam uciekać, więc spojrzałem dyskretnie na zegarek. Niepotrzebne emocje, teraz już byłem spokojniejszy. Po szerokich schodach zeszliśmy w dół i koło kościoła św. Franciszka wróciliśmy ponownie na promenadę.
Stare miasto. 
Przez kamienną bramę pod numerem 11, z nadmorskiego bulwaru przeszliśmy do wnętrza średniowiecznego miasta. Tu wąskie uliczki i niewielkie place jeszcze bardziej, niż gdzie indziej zbliżają  ludzi. Coraz więcej osób, na coraz mniejszej przestrzeni, ale też więcej cienia, a kamienne ściany dają więcej chłodu. Zrobiło się tłoczno i gwarno, ale ciekawie. I tak trafiliśmy na plac z zegarową wieżą. Pięknie tu - w weneckim stylu, urzekające miasto. Zawsze w Splicie odkrywam coś nowego.

Perystyl i korynckie kolumny.
Uwielbiam odkrywać i poznawać nowe  miejsca, ale czasem też  ciągnie mnie do znanych już zakątków. Dzisiaj też tak jest - wiem dokąd idę i wiem, że dojdę. I wiem, że wszyscy to wiedzą oprócz Irenki, która tu jeszcze nigdy nie była.  Być może bezwiednie, ale nieuchronnie podążamy teraz wśród tłumu - do  perystylu w Pałacu Dioklecjana. Grzeszy ten, który przybywa do tego miasta i którego noga tu nie postąpi - tak myślę i dlatego zawsze tu wracam. Lubię usiąść na wielkich marmurowych ławach, wśród rzędów korynckich kolumn i patrzeć na ludzi. Tu pachnie tysiąc siedemset lat historii.To miejsce, które stworzył władca imperium rzymskiego Gaius Aurelius Valerius Diocletianus, urodzony w tym mieście  w  roku 244, ten sam, który u schyłku swego życia, zrzekł się wszelkich przywilejów i powrócił na stare śmieci do ukochanej Solany i dożył tu - tak jak sobie to wymyślił - swych ostatnich dni. A więc to nie banał, a prawdziwa i piękna  historia człowieka i magicznego miejsca, z ktorego wziął się jego początek i koniec.  Wybudował rezydencję wielką i dostojną na wzór warownego zamku rzymskiego  z dwiema ulicami ułożonymi poprzecznie na kształt krzyża i z bramami na ich końcach: z żelazną - od zachodu, z brązową - od południa, ze srebrną - od wschodu i złotą - od północy. I chwała mu za to.


W pałacu Dioklecjana.
Wąską uliczką od zachodniej strony, dotarliśmy  wreszcie na wielki dziedziniec obok katedry św. Dujana. To właśnie jest perystyl - chyba najbardziej znane miejsce, na pałacowej mapie. Sporo tu dzisiaj słońca, wiec szukamy ustronnego miejsca z odrobiną cienia. Z braku laku, zajęliśmy w końcu kawałek marmurowych schodów od północnej strony - pod wielką koryncką kolumną. Na placu mieszał się kolorowy tłum  i było gwarno. Bez zaglądania do środka, namacałem w plecaku butelkę wody, wyjąłem ją i jednym haustem opróżniłem do połowy. Woda ściekała mi się po brodzie, aż polała się po schodach.  Ela popatrzyła na mnie ostrzegawczo, przyglądała mi się przez chwilę, a jej zazwyczaj łagodne w wyrazie oczy zwęziły się jak u kota. Wolałem się nie odzywać - tylko milczenie mogło mnie uratować.



Pół godziny później, byliśmy ponownie na promenadzie. Spojrzałem na zegarek, a potem przed siebie w stronę przystani promowej. Uniosłem się trochę na palcach bo chciałem zobaczyć, czy nie ma jakichś przygotowań do załadunku samochodów. Niepotrzebnie. Promu z Hvaru jeszcze nie było, mógł przypłynąć dopiero za jakieś trzy kwadranse. Było więc jeszcze sporo czasu. Rozsiedliśmy się na białej ławce między wielkimi palmami. Zrobiło mi się błogo - spoglądałem jedynie i to bez większego zainteresowania na przechodzących przede mną ludzi. Pojawiali się w moim kadrze i znikali. Nie interesowało mnie skąd przychodzą i dokąd idą. Było mi to zupełnie obojętne.

Wracamy do portu.
Zamknąłem oczy i chyba na chwilę przysnąłem, poczułem ciepło słońca na całym ciele i zapach smażonego kurczaka, którego resztki Bożena wyrzuciła przed chwilą do kosza. Byliśmy rozleniwionym towarzystwem, okupującym ławkę na Rivie pod  palmami. I pewnie trwało by to wiecznie, gdyby nie mój niepokój. Czas wreszcie przerwać tę sielankę - pomyślałem. Idziemy - powiedziałem, stanowczo, ale spokojnie. Żebyśmy czasem nie zostali na lodzie, to znaczy na lądzie  - poprawiłem się.  Wszyscy parsknęli śmiechem.

Nasz prom - odpływamy wreszcie na Hvar.
Już z daleka widziałem, jak prom z Hvaru cumuje. Z jego wnętrza zaczęły wytaczać się ciężarówki, autobusy, samochody osobowe i motocykliści. Wszystko działo się sprawnie - wiedziałem, że za chwilę będziemy wjeżdżać w ich miejsce. Auto Andrzeja stało tuż za mną. Wszystko szło jak należy, aż do chwili gdy człowiek regulujący załadunkiem nakazał mi zjechać pod pokład. Złożył lusterka w moim aucie i wskazującym palcem pokazał niewielką dziurę w podłodze. Nie widziałem krawędzi otworu, więc wysiadłem. Spojrzałem zdumiony, ale nieco spokojniejszy. Pomyślałem, że jeśli inni to zrobili, to i ja może dam radę. Powoli mijał lęk i obawy. Usiadłem znowu za kierownicą i chwilę później byłem już na pochylni, spoglądając z uważnie w dół. Auto toczyło się powoli, aż do dolnego pokładu. Wreszcie ulżyło mi - byłem na miejscu. Dziewczyny czekały na nas na górze. O wpół do trzeciej wychodziliśmy z portu - to był ostatni etap podróży na Hvar.

Wielki wycieczkowiec.
Na lewej burcie mieliśmy wielkiego cruisera. To MS Zuiderdam z Holland America Line. Co on tutaj robi? - pomyślałem. Znam jego historię i dlatego jestem zdziwiony. Ten kolos jest stosunkowo młody i o ile mnie pamieć nie myli, nie ma jeszcze piętnastu lat, a najczęściej widywany jest na południowych Karaibach, albo w rejonie Alaski, a teraz cumuje właśnie tutaj - w Splicie. To fenomenalne, że możemy obejrzeć go z bliska. Niesamowita atrakcja. Wszyscy na promie zdzierają głowy i gapią się jak na jakieś zjawisko. To pływający olbrzym: długi na prawie trzysta metrów, szeroki więcej niż na trzydzieści, a wysoki na sześćdziesiąt, piętnaście pokładów z tego jedenaście pasażerskich dla dwóch tysięcy osób - potęga. Przypomniało mi się, że byliśmy kiedyś z Elą na pokładzie jego starszego brata SS Rotterdam z tej samej linii, który przeszedł w stan muzealnego spoczynku i można go zwiedzać w rotterdamskim porcie. Polecam.


Żegnamy Split. 
Po prawej burcie oddala się Split. Żegnamy miasto, które nas tak fajnie dzisiaj przyjęło, miasto z czerwonymi dachami weneckich kamienic, piękną Rivą i rzymskim pałacem. Wystająca wieża katedry św. Dujana staje się coraz mniejsza i mniejsza, aż wreszcie znika za rufą. Przed nami dwugodzinny rejs do Starego Gradu.

Widok na wyspę Brać. 
Najlepiej jest na górnym pokładzie - piękne widoki na morze i wyspy. Dopiero teraz  poczułem smak prawdziwych wakacji, zapominam o bożym świecie i mam wszystko w nosie. Ta podróż może trwać wiecznie.

cdn. 

W drugiej części - wakacje na wyspie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz